Barańczak na rowerze czyli wyprawy ks. Michała Barańskiego

informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(1)

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Baranczak.bikestats.pl

Na drugą stronę Odry

Wtorek, 22 kwietnia 2014 | dodano:23.04.2014
Km:55.00 Czas:04:19km/h:12.74
Pr. maks.:0.00Temperatura: Rower:Kross Trans Alp 2009
MORYŃ - Nowe Objezierze - Klępicz - Golice - Stara Rudnica - Stary Kostrzynek - Hohenwutzen (D) - Gustebieser Loose (D) - Gozdowice - Moryń Dwór - MORYŃ / 55 km


Okolice Morynia. Pięknie, wiosennie.



Kopalnia w Golicach. Kurzu od cholery.

Droga Golice - Stara Rudnica.

Przejście graniczne Osinów / Hohenwutzen

Oznaczenia szlaku Oder-Neisse w Hohenwutzen.

Szlak wzdłuż Odry.

Były most kolejowy w Siekierkach. Może doczeka się rewitalizacji?

Dalej ścieżką rowerową wzdłuż Odry.

Güstebieser Loose. Tu czekałem 40 minut na prom.

Oj dłużyło się, dłużyło...

W końcu płynie.

Tyle czekania i tylko 3 minuty rejsu do Gozdowic. Cena: 3 złote.

Ściana pamięci za Gozdowicami.

Droga do Morynia.


Otwarcie sezonu (Berlin)

Wtorek, 1 kwietnia 2014 | dodano:22.04.2014
Km:39.00 Czas:03:40km/h:10.64
Pr. maks.:0.00Temperatura: Rower:Kross Trans Alp 2009

Berlin Hohenschönhausen - Berliner Allee - Aleksanderplatz - Leipziger Str. - Potsdamer Str. - Hauptstrasse - Walter-Schreiber-Platz - Bundesallee - Kurfürstendamm - Budapester Str. - Tiergarten - Brandenburger Tor - Unter den Linden - Prenzlauer Allee - Danziger Str. - Berliner Allee - Berlin Hohenschönhausen / 39km

 

Route 2,538,328 - powered by www.bikemap.net

Donauradweg. Z Bawarii do Węgier - dzień 6

Środa, 21 sierpnia 2013 | dodano:10.10.2013
Km:60.90 Czas:06:13km/h:9.80
Pr. maks.:0.00Temperatura: Rower:Kross Trans Alp 2009
MOSONMAGYARÓVÁR – Halászi – Darnózseli – Hédervár – Ásványráró – Dunaszeg – Györladamér – Györzámoly – Györújfalu – Györ -> Budapest Keleti – BUDAPEST X. KERÜLET /61km


Noc była chłodna. Po raz pierwszy tego lata do spania ubrałem długie spodnie. Poranek również nie zamierzał odpuścić. Co prawda nie padało, ale chmury skutecznie przesłaniały słońce, w związku z tym postanowiłem na dzień dzisiejszy ubrać dres i pełne buty zamiast zwyczajowych sandałów. Po porannych modlitwach i Mszy św. skierowałem się w stronę hotelu, w którym wykupiłem śniadanie. Było ono serwowane jak zwykle w formie bufetu szwedzkiego, więc mogłem spróbować wszystkiego: węgierski gulasz, jajecznica, grzanki oraz typowo śniadaniowe zestawy wędlin i serów. Obowiązkowo kawa. Tłok był niemiłosierny, akurat chyba wszyscy goście hotelowi zeszli o jednej porze, a że większość to Austriacy (Niemcy?), bufet znikał w tempie ekspresowym i kilka minut później stół szwedzki wyglądał jak po przejściu tajfunu. Zdążyłem się jednak najeść do syta i wróciwszy do namiotu postanowiłem przypomnieć sobie kilka węgierskich zwrotów.
Udając się do jakiegokolwiek kraju staram się zawsze nauczyć choć kilku podstawowych słów, aby umieć powiedzieć: „dzień dobry”, „do widzenia”, „dziękuję”, „przepraszam”. To wiele nie kosztuje, a znacznie poprawia odbiór mojej osoby przez tubylców. Uważam to za podstawowy objaw kultury, żeby będąc w jakimś kraju umieć przywitać się w narodowym języku. Potem można już przejść na angielski czy niemiecki, ale ważny jest ten początek. Tak czyniłem na Litwie, w Danii, Holandii, Belgii i Czechach i zawsze była to czysta przyjemność, by nauczyć się tych paru zwrotów w zupełnie obcym języku, którym operowałem pierwszy raz w życiu. Tym razem problem był większy, ponieważ węgierski jest językiem iście kosmicznym. Na przykład „dzień dobry” to Jó napot kívánok, a „do widzenia”: Viszontlátásra. Jak to zapamiętać? Z czym skojarzyć? Nie mogłem za cholerę wbić do głowy tych słów mimo kilkusetnego powtarzania. Udało mi się jedynie zapamiętać „dziękuję” (Köszönöm) i uznałem to za dobry początek.
Kwadrans po dziewiątej wyruszyłem z kempingu. Pierwszy postój był już kilkaset metrów dalej przy budce, w której postanowiłem wymienić euro na forinty. W poszukiwaniu mojego szlaku skierowałem się do centrum miasta, przy okazji zatrzymując się na drobne zakupy w markecie. I tutaj po raz pierwszy problem językowy dał o sobie znać. Nie mogłem odróżnić wody gazowanej od niegazowanej. Wczytywałem się z uwagą w te węgierskie etykiety, ale nie mogłem nic wywnioskować ani z brzmienia słów, ani z żadnych innych oznaczeń. Dałem w końcu za wygraną i wziąłem pierwszą wodę z brzegu.
Po wyjściu ze sklepu zauważyłem, że jest już prawie dziesiąta. Dość późno. Szybko zacząłem szukać szlaku kręcąc się po mieście i w końcu opuściłem Mosonmagyaróvár piękną ścieżką rowerową biegnącą wzdłuż drogi.

Mijając kolejne wioski zdałem sobie sprawę, że język węgierski jest nie tylko trudny, ale też śmieszny.

Wioski węgierskie są bardzo podobne do naszych. Zabudowa jest bardzo różnorodna – od nowych, świeżo wybudowanych willi do starych, rozpadających się domostw, mających jednak niepowtarzalny urok (zwłaszcza w połączeniu z anteną satelitarną).

Okazało się, że słońce jednak wyszło i mój dzisiejszy cieplejszy strój przestał się sprawdzać. Stanąłem więc na chwilę i przebrałem się z powrotem w krótkie spodenki i sandały. Nie musiałem się przy tym specjalnie chować, ponieważ szlaki na Węgrzech nie są zatłoczone. Podczas całej drogi do Györ minąłem zaledwie kilkoro rowerzystów. Zauważyłem też, że kempingów jest tu znacznie więcej niż w Austrii – mniej więcej co pół godziny mijałem jakiś znak z drogowskazem na kemping. Żaden z nich zapewne nie oferował takiego standardu jak ten, na którym spędziłem poprzednią noc, ale ważne, że z noclegiem nie ma tu problemu.
Droga do Györ minęła bardzo szybko. Szlak nie odłączał się nawet na chwilę od szosy, wiatr wiał w plecy, więc przed trzynastą wjeżdżałem już do miasta, mając za sobą ponad 40 kilometrów drogi.

Zatrzymałem się na chwilę na starówce

...i skorzystałem z budki z lodami. Lody były przepyszne (nie pamiętam kiedy jadłem tak dobre) i dość tanie. Potem ruszyłem dalej, uważnie szukając oznaczeń szlaku. Póki wiódł prosto, nie było problemu. Niestety na ulicy Czuczor Gergely oznaczenie wskazywało jazdę prosto, po czym ulica dochodziła do poprzecznej arterii Świętego Stefana i koniec. W prawo czy w lewo? Postanowiłem pokręcić się w kółko i wybadać różne warianty, ale nic z tego. Zacząłem więc jechać „na kompas” w kierunku południowo-wschodnim, ale wcale nie byłem pewien, czy szlak akurat tam zmierza. Wraz z powolnym opuszczaniem miasta wątpliwości rosły. Wreszcie zatrzymałem się i wyciągnąłem tablet – ostatnią deskę ratunku. Szybko odnalazłem swoją pozycję, teraz trzeba było odpalić internet i znaleźć przebieg szlaku. Poszło to dość sprawnie. Okazało się, że szlak idzie północną stroną torów kolejowych, a ja dawno je przeciąłem. Trzeba było zatem wrócić do tunelu, a potem trzymając się torów podążać wzdłuż nich na wschód. Tak też uczyniłem i odnalazłem oznaczenia szlaku na rondzie przy Fehérvári Út. Jechałem ostrożnie, rozglądając się dookoła i pilnując oznaczeń, aby znów nie zgubić szlaku. I znowu wylądowałem na dużym rondzie, a szlaku ani widu ani słychu. Chwilę zastanawiałem się, gdzie mogłem go zgubić i nagle – eureka! Przecież znowu przeciąłem tory. Skręciłem więc w lewo i dotarłem do stacji Györ-Gyárváros. Przeszedłem tunelem na drugą stronę torów i po kilkudziesięciu metrach szlak znalazłem. Jednak oznaczenia nie były już jednoznaczne, a ścieżka rowerowa zdawała się kończyć. Spojrzałem na zegarek: 14:05. A ja się kręcę po mieście jak pijana mucha. Przysiadłem na murku i zacząłem rozmyślać: „Mamy środę. Dziś już daleko nie zajadę, a do Budapesztu zostało jakieś 200 kilometrów, więc jutro też nie da rady dojechać do celu. A najpóźniej w sobotę muszę wyjechać z powrotem. Poza tym oznaczenia szlaku są już tak fatalne, że pewnie co chwila będę go gubił, co jeszcze bardziej wydłuży podróż. Czy nie lepiej skorzystać z faktu, że tu jest kolej i zakończyć wędrówkę? Wtedy będę miał dzisiejszy wieczór i jutrzejszy cały dzień na zwiedzanie Budapesztu, poza tym będę mógł wyjechać z powrotem już w piątek i dzięki temu zdążę odwiedzić przyjaciół w Norymberdze”. Wyciągnąłem tablet i zacząłem sprawdzać, o której jest najbliższy pociąg do Budapesztu. 15:31. Idealnie żeby dojechać do dworca i zdążyć kupić bilet. Decyzja podjęta. Z jednej strony szkoda kończyć wyprawę, z drugiej strony to już tradycja: w Danii nie dojechałem do Kopenhagi z powodu pogody, w Anglii nie osiągnąłem Londynu z powodu problemów technicznych, a tu po prostu wygrała żelazna logika.
Zacząłem wracać w kierunku dworca. Ponieważ jechałem szlakiem (w odwrotną stronę) mogłem odkryć ten moment, w którym wcześniej ten szlak zgubiłem. Okazało się, że na skrzyżowaniu zabrakło tabliczki informującej o skręcie w lewo. Znak sugerował wręcz jazdę prosto.

Dojechałem na dworzec, kupiłem bilet dogadując się częściowo po angielsku a częściowo na migi, odczytałem numer peronu z rozkładu jazdy i z trudem pokonując schody (niestety nie dorobili się wind) znalazłem się na peronie. Godzina odjazdu powoli nadchodziła, a pociągu nie widać. Z zapowiedzi nic nie można zrozumieć. Zaniepokojony zszedłem do tunelu i okazało się, że pociąg jest, ale na innym peronie. Znów schody (@#!$##@!!!) i… do pociągu wejść nie da rady. Podłoga znajdowała się ponad metr nad peronem, a drzwi są za wąskie, żebym przecisnął się z rowerem. Na szczęście pomogło mi dwóch facetów w żółtych kamizelkach. Słowo köszönöm, którego się tak pieczołowicie uczyłem, przydało się bardzo. Miejsca na rower w wagonie typu „bonanza” oczywiście nie było, więc postawiłem go przy drzwiach i tyle. Pociąg ruszył. Po paru minutach przyszła konduktorka i zaczęła coś do mnie nawijać po węgiersku, absolutnie nie zrażona tym, że nie rozumiem ani słowa. Równie dobrze mogłaby mówić po chińsku. Zaczęła pokazywać mi coś na bilecie - nie wiedziałem o co chodzi, bo przecież było napisane „Budapest-Keleti” więc pociąg był dobry. W końcu, kiedy pokazała mi na kalkulatorze jakąś liczbę, domyśliłem się, że trzeba dopłacić. Widocznie w kasie sprzedali mi bilet na osobowy, a to był pospieszny. Dopłaciłem i wreszcie miałem spokój. Uruchomiłem internet (jednak nieoceniona pomoc) i znalazłem tani hotel w dziesiątej dzielnicy, szybko zrobiłem rezerwację i zapisałem sobie w pamięci (mózgowej, nie komputerowej) drogę z dworca do hotelu. Na dworcu Keleti wylądowałem o 17:30. Sam dworzec nie robi dobrego wrażenia jak na europejską stolicę. Poza tym przed dworcem jest jeden wielki plac budowy, co dodatkowo potęguje wrażenie bałaganu.

Wyszedłem szybko i po chwili już prułem ścieżką rowerową w kierunku hotelu. Dzieliło mnie od niego jakieś osiem kilometrów. Droga była dość prosta, więc już bez błądzenia dotarłem na miejsce. Recepcjonista władał świetną angielszczyzną, więc dogadaliśmy się bez problemu i po chwili otrzymałem duży pokój z łazienką i lodówką. Mankamentem było to, że niestety od strony dość ruchliwej ulicy, a klimatyzacji nie było. Ale wszystkiego mieć nie można. Zwłaszcza za tak atrakcyjną cenę. Dzielnica co prawda swoim wyglądem sugerowała, że można tu dostać w mordę za nic, ale dla człowieka wychowanego w szczecińskich slumsach nie stanowi to większego problemu. Ogarnąłem się, wykąpałem, rozpakowałem i przed dwudziestą wyszedłem zwiedzać. W recepcji dostałem plan miasta, ale musiałem najpierw dostać się w pobliże centrum. Po daremnym szukaniu kiosku z biletami, postanowiłem udać się pieszo na jakąś stację metra. Najbliższa była oddalona o parę kilometrów, więc gdy tam dotarłem, było już ciemno. Kupiłem bilet na całą dobę i pojechałem nad Dunaj. Nie będę opisywał szczegółów spaceru. Mam nadzieję, że poniższe (zrobione przeze mnie) zdjęcia dość wiernie oddają mój zachwyt Budapesztem. Muszę tylko dodać – gwoli sprawiedliwości – że zachwycać się można tylko i wyłącznie tą częścią Budapesztu, która leży bezpośrednio nad Dunajem. Dalej po stronie Pesztu (prawobrzeże) jest brzydko. Nie fotografowałem tamtych miejsc, ponieważ ta część miasta nie jest zbyt fotogeniczna i zapewne nie życzy sobie, żeby robić jej zdjęcia. Chociaż też ma swój niepowtarzalny, swojski klimat. Natomiast nad rzeką jest raj. Po 21:00 spacerował tam tłum ludzi, Dunaj i jego brzegi tętniły życiem. A ja byłem szczęśliwy, że się tu znalazłem.








Donauradweg. Z Bawarii do Węgier - dzień 5

Wtorek, 20 sierpnia 2013 | dodano:26.09.2013
Km:62.00 Czas:06:14km/h:9.95
Pr. maks.:0.00Temperatura: Rower:Kross Trans Alp 2009
HAINBURG AN DER DONAU (A) – Wolfsthal (A) – Bratislava (SK) – Rajka (H) – Bezenye (H) – MOSONMAGYARÓVÁR (H) /62km


Chmury burzowe mają układ „kolisty”. To oznacza, że burza nie przechodzi po prostu nad jakimś punktem i idzie dalej, tylko kilkukrotnie powraca. Tej nocy, mimo silnego wiatru, wyładowania nie były gwałtowne, za to było ich parę serii. Spałem w miarę spokojnie między kolejnymi atakami burzy, a rankiem pozostał już tylko delikatny deszcz i nadal silny wiatr. Wiedziałem więc, że z wyjazdem nie ma co się spieszyć – pogoda musi się chociaż trochę przetrzeć. Wykonałem rutynowe czynności poranne, zjadłem śniadanie, wrzuciłem na facebooka komentarz dotyczący pogody i miejsca przebywania, po czym położyłem się w namiocie i zacząłem czytać książkę na tablecie, czekając aż deszcz przestanie siąpić. Stało się tak dopiero przed dziesiątą. Wyjrzałem przed namiot i oceniwszy sytuację na niebie szybko przystąpiłem do zwijania maneli. Wiedziałem, że nie ma na co czekać, bo w każdej chwili deszcz może powrócić i lepiej, żeby zastał mnie na trasie – inaczej nigdy nie wyjadę. Ponieważ nadal było dość ciepło, ubrałem się tak samo jak zwykle – koszulka, krótkie spodenki i sandały – ale dodatkowo na wierzch włożyłem kurtkę z kapturem. Oddałem klucze i o godzinie 10:25 wyruszyłem w drogę.
Pogoda miała dwie zalety: po pierwsze można było wreszcie odpocząć po niemiłosiernych upałach, po drugie zaś silny wiatr wiał generalnie w tym kierunku, w którym jechałem. Nawet początkowa wspinaczka pod górę przy wyjeździe z Hainburga nie była więc bardzo męcząca. Chwilę później mijałem już górę zamkową.

Zamek wybudowany został przez księcia bawarskiego Henryka III Salickiego w XI wieku, później wielokrotnie rozbudowywany i umacniany stał się prawdziwą fortecą. Ciekawostką jest też fakt, że Hainburg jest pozostałością po starożytnym mieście Carnuntum, stolicy rzymskiej prowincji Panonii, gdzie swego czasu przebywał Marek Aureliusz.
Zaczęło znów padać, więc kurtka się przydała. Deszcz nie był zbyt intensywny i można było spokojnie jechać dalej, zresztą zaraz ustał. Mając wiatr w plecy dość sprawnie pokonywałem kolejne kilometry i tuż po jedenastej zobaczyłem z dala zabudowania Bratysławy.

Kwadrans później przekroczyłem granicę austriacko-słowacką.

To jest jedno z tych miejsc, gdzie wyraźnie daje się odczuć przebieg dawnej „żelaznej kurtyny”. Zmienia się architektura, wszystko staje się jakby brzydsze i znika austriacki porządek. Dla mnie natomiast w tym momencie liczyło się to, jak będą wyglądać ścieżki rowerowe i czy nadal będą obecne oznaczenia szlaku. Pod tym względem wszystko okazało się być w najlepszym porządku. Powoli zbliżałem się do stolicy.

Oznaczenia prowadziły bezbłędnie, a ścieżka rowerowa miejscami wykazywała zdecydowanie lepszy standard niż w Polsce.

W pewnym momencie musiałem rozstać się z moim szlakiem. Wiódł on dalej południowym brzegiem Dunaju, nie wstępując do Bratysławy. A ja oczywiście nie mogłem odmówić sobie pobieżnego zwiedzenia stolicy. Pogoda pasowała do tego idealnie, ponieważ w mieście jest gdzie w razie czego schronić się przed deszczem. Skręciłem zatem na most…

… i przejechawszy nad Dunajem znalazłem się wprost na starówce, nieopodal katedry Świętego Marcina.

Przystanąłem akurat obok informacji turystycznej, przed wejściem do której leżały sobie bezpłatne folderki z poglądowym planem miasta i zaznaczonymi co fajniejszymi miejscami do zobaczenia. Wziąłem jeden z nich i rozpocząłem prywatny Tour de Bratislava.

Stare Miasto było gwarne i pełne ludzi, musiałem często zsiadać z roweru, żeby nikogo nie uszkodzić. Uliczka Prepoštská pięknie ukazywała zamek, do którego postanowiłem jednak się nie wspinać.

Pojechałem pod górkę w trochę innym kierunku, aby dotrzeć do Bramy Michalskiej.

Jest to jedyna zachowana brama miejska w Bratysławie, zbudowana w XIV wieku, a na jej szczycie znajduje się rzeźba Michała Anioła. Dalej mijałem kościół farny Najświętszej Trójcy

oraz eklektyczny kościół Wniebowzięcia NMP, zwany po słowacku „Blumentálsky kostol” od dawnej dzielnicy Bratysławy Kvetná dolina, po niemiecku Blumenthal.

Przy ulicy Imricha Karvaša, róg Mýtnej, znajduje się ciekawy architektonicznie budynek słowackiego radia.

Ma on kształt odwróconej piramidy i jest oryginalną pozostałością po socrealizmie. Ponoć w środku, w sali koncertowej, znajdują się największe organy na Słowacji.
Zaczął padać deszcz, tym razem intensywnie. Postanowiłem schować się pod szerokim balkonem jednego z budynków. Szkoda, że nie było tu akurat żadnego sklepu, wykorzystałbym ten czas na zakupy. Ale możliwe, że korzystniej będzie zrobić zakupy już na Węgrzech, i tak będę się musiał się zatrzymać zaraz za granicą, żeby wymienić walutę. Przerwa jednak się przedłużała, deszcz nie chciał przestać padać, a ja z nudów zjadłem ostatnie zapasy owoców. Jedyną rozrywkę stanowiła krótka rozmowa z Chińczykami, którzy zapytali mnie o drogę do zamku. Mając pobieżny plan miasta mogłem im to bez trudu wyjaśnić (po angielsku oczywiście, nie po chińsku). Kiedy deszcz trochę się uspokoił (choć nie przestał zupełnie), wkurzony długą, ponad czterdziestominutową bezczynnością, postanowiłem ruszyć dalej. Niebo i tak nie zapowiadało żadnych zmian w najbliższym czasie, więc nie ma na co czekać. Pojechałem wzdłuż Námestie slobody, aby obejrzeć budynek słowackiej Rady Ministrów.

To renesansowa budowla, powstała w XVII wieku jako letnia rezydencja biskupów. Potem pełniła funkcję szpitala wojskowego, była siedzibą Ministerstwa Spraw Zagranicznych i wreszcie rządu.
Nieco dalej, na placu Hodžovo znajduje się okazały Pałac Prezydencki.

Deszcz się wzmagał, więc postanowiłem poszukać schronienia, a jednocześnie coś zjeść. Wybór padł na McDonald’s przy ulicy Obchodnej, głównej alei starówki. Lepiej oczywiście byłoby zjeść coś typowo lokalnego, ale: po pierwsze zawsze w nieznanej knajpie jest ryzyko, że podadzą coś niedobrego, po drugie zaś potrzebowałem w tej chwili darmowego wifi. Musiałem poszukać jakiejś alternatywy, gdyby nie przestało padać. Całkiem poważnie rozważałem możliwość pozostania w Bratysławie do jutra i noclegu w jakimś tanim hotelu. Co prawda taka opcja nie nastrajała mnie optymistycznie, ponieważ zrobiłem dziś dopiero dwadzieścia kilometrów, czyli tyle co nic. Zajadając niezdrowego burgera odszukałem w internecie niedrogi hotel znajdujący się kilka domów dalej. Okazało się jednak, że w międzyczasie pogoda się poprawiła. Deszcz zniknął, a stan nieba pozwalał mieć nadzieję na przynajmniej kilkugodzinną przerwę w opadach. Porzuciłem więc plany pozostania w Bratysławie i zacząłem szybko wyjeżdżać z miasta.


Znalazłem się nad Dunajem, zmierzając w kierunku mostu.

Po drodze minąłem jeszcze nowoczesny budynek opery…

… i wjechawszy na Most Apollo opuściłem miasto. Za mostem od razu odnalazłem mój szlak i bez żadnych problemów ruszyłem żwawo przed siebie. Szlak wiódł wałem wzdłuż Dunaju, nawierzchnię stanowił równiutki asfalt, wiatr wiał w plecy, chmury ostatecznie się rozpierzchły i znów było super.

Bratysławę opuściłem po czternastej, a już godzinę później przekraczałem węgierską granicę, wjeżdżając do kraju, w którym nigdy jeszcze nie byłem, nawet przejazdem. To dodało mi jeszcze skrzydeł.

Pół godziny później wjeżdżałem do pierwszej węgierskiej wioski Rajka.

Wbrew obawom oznaczenia szlaku nadal były obecne, a ścieżka rowerowa świeżo wybudowana.

Niepokój się pojawił, gdy zacząłem się rozglądać za sklepem i/lub kantorem. Wioska wyglądała na wymarłą – wszystko pozamykane. Na budynkach flagi… Święto państwowe? Niemożliwe! A jednak, wszystko na to wskazywało. Tym razem miałem pecha. Przypomniała mi się sytuacja z dzieciństwa, kiedy to z ciotką wybraliśmy się na zakupy do Niemiec dokładnie w dzień ich święta państwowego. Wróciliśmy z kwitkiem, wydając przy okazji fortunę na bilety kolejowe. Teraz co prawda żadnych strat nie miałem, ale obawiałem się o zaopatrzenie. Nie miałem żadnych zapasów jedzenia, woda się kończyła, a jeśli na kempingu nie będę mógł zapłacić w euro, to już w ogóle kaplica. Pozostawała jedynie nadzieja, że dojadę do jakiegoś miasta, w którym będzie chociaż jakiś czynny bankomat. Tymczasem szlak wiódł wzdłuż drogi nr 150, a z przodu, nieco po prawej, powoli nadchodziła bardzo ciemna chmura. Nie zatrzymywałem się już nigdzie, chcąc dojechać do pierwszego możliwego kempingu i tam zostać. Nawet jeśli ta chmura szybko by przeszła, to i tak nie było już sensu ryzykować dalszej jazdy. Około 16:20 wjechałem do miasta Mosonmagyaróvár – nie miałem pojęcia, jak to się wymawia. Miasto sprawiało wrażenie dość sporego, więc wiedziałem, że tu będę mógł się zatrzymać. Jeśli nawet nie uda się znaleźć kempingu, to na pewno bez problemu trafi się jakiś pokój gościnny lub pensjonat. Przecież ceny są tu znacznie niższe niż w Austrii. Zresztą wyobrażenie o kempingach na Węgrzech miałem podobne jak o polskich: jakiś ogrodzony kawałek trawy, barak z kiblem i zimną wodą i pewnie tyle.
Szybko znalazłem drogowskaz na kemping i dojechałem… do hotelu. Okazało się, że kemping mieści się na terenie sporego obiektu o nazwie Aqua Hotel Termál. Wszedłem więc do recepcji aby zapytać o nocleg. Wrażenie było od razu pozytywne. Recepcjonistka gadająca po angielsku, ceny w euro, wszystko pięknie. Zacząłem wypełniać formularz meldunkowy, a pani wręczyła mi jakiś kartonik tłumacząc:
- Obok hotelu są termy i spa. Z tym karnetem ma pan wstęp na baseny i sauny za darmo do jutra do godziny 16.
Prawie krzyknąłem z wrażenia! Po raz pierwszy nocowałem w takich warunkach. A biorąc pod uwagę fakt, że było jeszcze dość dużo czasu do wieczora, mogłem sobie spokojnie pozwolić na taki relaks. Widząc, że wszystko idzie w jak najlepszą stronę, postanowiłem pójść za ciosem i spytałem, czy mogę rano zjeść śniadanie w hotelu.
- Oczywiście, za dopłatą 3 euro.
W tym momencie już byłem w niebie. Nie musiałem już dziś szukać żadnego sklepu, bankomatu ani nic z tych rzeczy, wszystko było zapewnione. Nie miałem co prawda nic na kolację, ale jeżeli będę bardzo głodny, to znajdę jakiś bufet albo pizzerię. Szybko rozbiłem namiot, wziąłem ręcznik, kąpielówki i poszedłem na basen. Sauny mnie nie interesowały – od czterech dni przeżywałem właściwie nieustającą naturalną saunę i miałem szczerze dosyć wysokich temperatur. Natomiast baseny z różnego rodzaju gadżetami do masażu, z borowinami itp. jak najbardziej mi odpowiadały. Co prawda towarzystwo było mało atrakcyjne – głównie Austriacy (albo Niemcy) po sześćdziesiątce, trochę Słowaków w tym samym wieku, postanowiłem się więc skupić na odpoczynku i rozluźnieniu. Zaczął znów padać deszcz, co ostatecznie utwierdziło mnie w słuszności zakończenia dzisiejszego odcinka właśnie tutaj. Zresztą lepiej trafić nie mogłem. Po wyjściu z szatni znalazłem bufet, w którym kupiłem sobie kolację i coś do picia, i całkowicie zrelaksowany wróciłem do namiotu. Przed snem postanowiłem przy pomocy tabletu nauczyć się kilku słów po węgiersku. To bardzo dziwny język. Niepodobny do niczego. Słowa są bardzo trudne i z niczym się nie kojarzące. Po kilku próbach zapamiętania chociażby „dzień dobry” dałem za wygraną i poszedłem spać.

Donauradweg. Z Bawarii do Węgier - dzień 4

Poniedziałek, 19 sierpnia 2013 | dodano:19.09.2013
Km:102.90 Czas:09:30km/h:10.83
Pr. maks.:0.00Temperatura: Rower:Kross Trans Alp 2009
TULLN – Greifenstein – Höflein an der Donau – Kritzendorf – Klosterneuburg – Wien – Schönau an der Donau – Stopfenreuth – HAINBURG AN DER DONAU /103km


Dzień zapowiadał się wybitnie ekscytująco. Byłem już przecież niedaleko stolicy, zatem czekała mnie dziś “odsiecz wiedeńska” i oczywiście triumfalny przejazd po centrum, bo tego nie mogłem sobie odmówić. Nie mogłem zaplanować zwiedzania w dosłownym tego słowa znaczeniu z racji oczywistych: brak czasu. Gdybym chciał choć w części zwiedzić Wiedeń, musiałbym tam zostać na noc, a wtedy cała wyprawa by się posypała i nici z dotarcia do Budapesztu. Poza tym na drzwiach recepcji kempingu, w którym spędziłem noc, wisiała kartka z niezbyt optymistyczną prognozą pogody. Nawet na dziś przewidywane były przelotne opady, a kolejne dni miały być już deszczowo-burzowe. Na razie jednak na niebie nic tego nie zapowiadało. Przyszykowałem się więc do wyjazdu i parę minut po dziewiątej byłem już w drodze.
Początkowe kilkanaście kilometrów było monotonną jazdą wałem wzdłuż Dunaju. W miejscowości Greifenstein minąłem przystanie z różnej maści łodziami oraz jachtami i już po godzinie od wyjazdu napotkałem niechybny znak zbliżania się do stolicy.

Nie spodziewałem się, że jestem aż tak blisko. Ale wiedziałem też, że drogowskazy rowerowe (w odróżnieniu od samochodowych) pokazują dystans do granicy miejscowości, a nie do jej centrum. Zatem do tych dziesięciu kilometrów namalowanych na tablicy swobodnie można było dodać drugie tyle. Mimo to świadomość bliskości Wiednia dodała mi skrzydeł, co miało swoje konkretne odzwierciedlenie w zwiększeniu prędkości jazdy. W kolejnej miejscowości jednak zaczęły się schody. Znak informował o objeździe z powodu robót na szlaku. Objazd był oznaczony tablicami, ale tylko do pewnego momentu. Potem trzeba się było domyśleć, gdzie jechać, choć co prawda powrót nad Dunaj nie był zbyt trudny i znalazłem drogę intuicyjnie, bez żadnej omyłki. Około 10:30 wjeżdżałem do Kritzendorf i… napotkałem kolejny objazd. Tym razem znak nakazywał jazdę wzdłuż drogi L118, co sugerowało, że raczej żadnych następnych znaków nie będzie. Ponadto objazd niefortunnie zaczynał się od stromego podjazdu pod górę, co mocno zniechęcało. Ale skoro trzeba, to trzeba. Przed górką postanowiłem jednak skorzystać ze sklepu. Było już bardzo gorąco, brakowało płynów, poza tym warto też zaopatrzyć się w coś do jedzenia. Wypiłem cudownie zimny napój izotoniczny i mogłem już ruszyć pod górę. Oczywiście pieszo, bo przecież prawe kolano nie uciągnie ciężaru, a to praktycznie początek dzisiejszego etapu. Na szczęście więcej górek już nie było i po chwili dotarłem do Klosterneuburga. Nazwę miejscowości wyjaśniał okazały klasztor górujący nad miasteczkiem. Niestety nie znalazłem dogodnej pozycji do zrobienia zdjęcia. W mieście trochę się zakręciłem, ponieważ – jak przewidywałem – oznaczeń rowerowych nie było żadnych (wszak to tylko objazd), a drogowskazy samochodowe na Wiedeń kierowały ruch w stronę autostrady. Korzystając więc z kompasu i częściowo z intuicji wyjechałem na drogę numer 14 prowadzącą do Wiednia. Po drugiej stronie szosy przebiegała linia kolejowa, a za nią prawdopodobnie musiał się znajdować mój szlak, do którego chciałem powrócić. Na razie jednak trzymałem się tej szosy i w ten sposób o godz. 11:25 wjechałem w granice administracyjne Wiednia. To był jedyny moment, w którym ucieszyłem się z objazdu, ponieważ mogłem zrobić sobie triumfalne zdjęcie przy tablicy z nazwą miejscowości.

Znak pod spodem zakazywał używania sygnałów dźwiękowych, więc nie krzyczałem z radości, ale był to moment szczególny. Pierwsza z trzech stolic na założonej trasie została osiągnięta. Do drugiej (Bratysławy) pozostało około stu kilometrów. A potem już Węgry. Odniosłem w tym miejscu wrażenie, jakby cała wyprawa nagle radykalnie przyspieszyła swój bieg. Ze śpiewem na ustach wjeżdżałem więc do miasta, które powoli wynurzało się zza horyzontu.

Otwartą pozostała jedynie kwestia powrotu na szlak. Mógłbym co prawda już go nie szukać, tylko wjechać do miasta drogami, ale byłem ciekaw, jak mój szlak przebiega przez miasto. Oczywiście byłem pewien, że do centrum nie wjeżdża, ale w zasadzie w każdej chwili mogłem się od niego odłączyć, żeby zawitać do śródmieścia. Tymczasem cały czas podążałem wzdłuż drogi i szukałem okazji, żeby ją przeciąć, co nie było wcale takie proste.

Okazja nadarzyła się dopiero przy stacji Wien Nuβdorf. Szosa dwujezdniowa odeszła wiaduktem gdzieś na bok, jechałem więc zwykłą ulicą wzdłuż torów i wykorzystałem tunel pod stacją (na szczęście pozbawiony schodów) aby przejechać na drugą stronę. W ten sposób znalazłem się znów na moim szlaku nad Dunajem. To znaczy: myślałem, że to jest Dunaj. Jadąc drogą przeoczyłem moment, kiedy Dunaj rozdzielił się na dwie części (Dunaj i Nowy Dunaj), a następnie w południową stronę odłączył się wąski Donaukanal i to wzdłuż niego teraz jechałem. Patrząc na mapę wydaje się, że Wiedeń jest położony bezpośrednio nad Dunajem. Administracyjnie jest to jak najbardziej prawda, ale kiedy się jest fizycznie w mieście, to wygląda to zupełnie inaczej. Właściwa część miasta, z centrum włącznie, leży nad Donaukanal. Między nim a właściwym Dunajem leżą dzielnice Brigittenau i Leopoldstadt. Natomiast północną stronę Dunaju zajmuje Donaustadt – największa dzielnica miasta, oraz Floridsdorf, wyglądająca na najbardziej nowoczesną.
Szlak wzdłuż Donaukanal jest mało atrakcyjny, ponieważ oprócz kanału i paru budynków po przeciwnej stronie nic więcej nie widać. Ulica, wzdłuż której się jedzie, położona jest dużo wyżej i wszystko zasłania. Co jakiś czas mijałem mosty, przed którymi można zjechać ze szlaku i „wynurzyć się” z kanału, ale szukałem odpowiedniego momentu. Nadszedł on, gdy zobaczyłem drogowskaz z napisem „Ring-Rund Radweg”, co natychmiast skojarzyło mi się z rundką po centrum. Postanowiłem skorzystać z tego szlaku, mając nadzieję, że przeprowadzi mnie przez to, co w Wiedniu najlepsze. Przy moście Augartenbrücke rozstałem się więc z Donauradweg i podążyłem ulicą Schottenring do centrum.


Wiedeń zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Wyczuwa się od razu, że to miasto ma klasę, nosi w sobie pewien majestat. Widać to chociażby w architekturze, w panującym tu porządku.

Przy Rooseveltplatz dostrzegłem kościół wyglądający na katedrę.

Nie była to jednak katedra, ale tzw. Kościół Wotywny (Votivkirche), neogotycka świątynia z XIX wieku, wzorowana na francuskich trzynastowiecznych kościołach gotyckich. Skręciłem w Universitätsring i minąłem z lewej strony Teatr Zamkowy,

z prawej zaś ratusz, pełniący do dziś nieprzerwanie swoją funkcję.

Nieco dalej uwagę przykuwa okazały budynek parlamentu Austrii.

Choć został wybudowany w XIX wieku, to jego styl przywodzi na myśl starożytną Grecję, jako kolebkę demokracji.

Następnie przejeżdżałem obok Maria-Theresien-Platz. Mieści się tam Muzeum Historii Naturalnej

oraz Muzeum Historii Sztuki.

Pośrodku placu zaś okazały pomnik cesarzowej Marii Teresy autorstwa Kaspara von Zumbuscha.

Dalej po lewej brama zamkowa upamiętniająca cesarza Franciszka Józefa I oraz bohaterskich żołnierzy.

Ponieważ minęło już dawno południe, zatrzymałem się na chwilę w ogrodach zamkowych (Burggarten) i posiliłem się gruszkami. Po chwili znów jechałem ringiem, żeby obejrzeć słynną Operę Wiedeńską.

Ciekawostką jest, że neorenesansowy budynek opery nie został pozytywnie odebrany przez mieszkańców Wiednia, a jego architekci popełnili samobójstwo. Opera obroniła się jednak dzięki dziełom w niej wystawianym, pisanym przez najlepszych twórców: Mozarta, Straussa i Beethovena.

Następnie przystanąłem przy bramie parku miejskiego

i – zmierzając już ku kanałowi – przy ładnie zdobionym gmachu Ministerstwa Gospodarki.

Wyjechałem wprost na most Aspernbrücke

gdzie moją uwagę przykuł przycumowany przy nabrzeżu kanału statek-restauracja z basenem. Ciekawy pomysł.

Było już dobrze po trzynastej, należało więc powoli wyjeżdżać z miasta. Zwiedzanie zajęło mi w sumie niewiele ponad godzinę, zatem trudno to właściwie nazwać zwiedzaniem, ale doliczając do tego czas potrzebny na wyjazd z miasta, uznałem, że już późno. Zacząłem szukać oznaczeń szlaku, ale nigdzie ich nie było. Widocznie szlak przekroczył kanał. Przejechałem na drugą stronę, ale tu też nic. Jechałem więc przez chwilę północnym brzegiem kanału, aż ścieżka rowerowa definitywnie się skończyła. Znalazłem sklep, zakupiłem parę drobiazgów do jedzenia i picia (to już chyba ostatnia szansa) i intuicyjnie udałem się na północ, w kierunku parku Prater. Jest to duży park położony w dzielnicy Leopoldstadt, między Kanałem Dunajskim a Dunajem, będący pozostałością po terenach łowieckich Habsburgów. Teraz prawdopodobnie ulubione miejsce relaksu dla wiedeńczyków. Coś na kształt Hyde Parku w Londynie. Przy wjeździe do parku odnalazłem tablicę z planem okolicy i już wiedziałem, że muszę podążać w kierunku stadionu, a następnie na most Praterbrücke.

Z mostu nad Dunajem jeszcze szybki rzut oka na stadion i Leopldstadt,

potem przejazd na następny most nad Neue Donau. Oczywiście – jak to w Austrii – wszystkie mosty pokonuje się bezkolizyjnie.

Teraz czekała mnie spokojna jazda północnym brzegiem rzeki. Licząc od wkroczenia w obszar administracyjny miasta, cały przejazd przez Wiedeń zajął mi trzy godziny, czyli mniej więcej tak, jak planowałem. Jechałem sobie wałem, a po prawej mijałem plażowiczów zalegających tłumnie nad rzeką. Ale zaraz, coś tu nie gra… oni są… nadzy! No tak, plaża nudystów. Właściwie pierwsza plaża nudystów, jaką w życiu widziałem na własne oczy. Nie rozumiem tej idei. Obiło mi się o uszy tłumaczenie, że chodzi o równomierne opalenie całego ciała, bez białych plam tu i ówdzie. Obserwując tę plażę na opłotkach Wiednia, tłumaczenie to do mnie nie przemawia, albowiem większość nudystów leżała w cieniu. Nie miało to również żadnego waloru estetycznego. Prawie wszyscy to przedział wiekowy 60+, więc marny materiał do eksponowania.
Tak obserwując i rozmyślając nie zauważyłem, kiedy zniknęły oznaczenia szlaku. Ale parłem uparcie dalej wzdłuż rzeki, bo przecież gdzie indziej? Aż dotarłem na puste betonowe nabrzeże, a po dotarciu na jego koniec, okazało się, że to… koniec drogi. Nie było innego wyjścia – trzeba było zawrócić (nie cierpię tego!). Jechałem więc z powrotem uważnie rozglądając się za oznaczeniami szlaku. Okazało się, że musiałem wracać ponad trzy kilometry, czyli nadłożyłem w sumie prawie siedem. Szlak skręcał w lewo w momencie, gdy byłem pochłonięty patrzeniem w prawo, na nudystów. Śmiałem się potem z siebie, że zachciało mi się oglądać golasów i mam za swoje. A szlak skręcał, ponieważ musiał ominąć port barkowy.
Tymczasem pogoda zaczęła się zmieniać. Za sobą zobaczyłem ciemną chmurę, na szczęście niewielkich rozmiarów i raczej nie podążającą w moim kierunku. Ale widziałem wyraźnie, że z niej pada deszcz, a od czasu do czasu słychać też było grzmoty. Choć trudno było to odróżnić od silników lądujących samolotów, których ścieżka podejścia znajdowała się dokładnie nade mną i przelatywały dość nisko. Miałem natomiast inne zmartwienie, ponieważ rozpoczęły się niebezpieczne perturbacje w jelitach, prawdopodobnie za przyczyną zjedzonych w Wiedniu gruszek. Jechałem więc przygotowany do natychmiastowego skoku w krzaki, co nie uśmiechało mi się o tyle, że strasznie dużo tu było komarów. Na szczęście po jakimś czasie sytuacja się unormowała i alarm został odwołany. Napotkałem pierwszą tablicę pokazującą dystans do Bratysławy.

Po minięciu miejscowości Schönau ścieżka stała się żwirowa (po raz pierwszy w czasie tej wyprawy) i idealnie prosta. Żwir był jednak profesjonalnie ubity i nie spowalniał zbytnio. Na horyzoncie widać było wzgórze, które – jak podejrzewałem – powinno się znajdować już na terenie Słowacji.

Droga była strasznie nużąca. Cały czas prosto i nic się nie zmieniało. Do tego jak zwykle po południu nikogo nie było na szlaku. W takim stanie minąłem dziewięćdziesiąty kilometr nie mając zielonego pojęcia, czy gdzieś jest tu kemping. Co prawda wcześniej minąłem jakąś tabliczkę, która wskazywała na kemping za dwadzieścia kilometrów, ale jechałem już chyba z dziesięć i żadnej informacji. Na wysokości wioski Stopfenreuth przejechałem przez zbiornik retencyjny

i znalazłem drogowskaz na kemping, niestety pokazujący tylko kierunek, bez dystansu. Ale póki nadal jadę szlakiem, to wszystko jest ok. Byłem już mocno zmęczony, mimo opaski bolało mnie kolano, coraz bardziej psuła się pogoda i chciałem, żeby ten kemping jak najszybciej się znalazł. Tak dotarłem do mostu nad Dunajem.

Po zjeździe z mostu odnalazłem znów tabliczkę z namiotem, ale umieszczoną tak niejednoznacznie, że nie miałem pojęcia, który kierunek pokazuje. Po chwili zastanowienia postawiłem zatem wszystko na jedną kartę i ruszyłem dalej moim szlakiem. Przejechałem cztery kilometry i wylądowałem w miejscowości Hainburg an der Donau, a tu kempingu ani widu ani słychu. Znalazłem tablicę z mapą okolicy, z której wynikało, że ów kemping był jednak w drugą stronę. Musiałbym więc wrócić do mostu, a następnie jechać jeszcze siedem kilometrów na zachód, czyli w kierunku dokładnie przeciwnym niż ten, w którym cały czas jadę. To rozwiązanie absolutnie nie wchodziło w grę. Mogłem też jechać dalej, do Bratysławy, ale to jeszcze ponad 20 kilometrów, a tu kolano mnie boli, wiatr się wzmaga i zaraz pewnie zacznie padać. Postanowiłem więc zajechać do pierwszego Gasthausu i zapytać się, czy nie wiedzą, gdzie tu jest jakiś kemping, ewentualnie może przenocować wyjątkowo w Gasthausie, tym bardziej, że zbiera się na burzę. Pierwszy gościniec zobaczyłem tuż nad Dunajem i zaraz przy wejściu natknąłem się na kelnerkę, którą zapytałem po niemiecku:
- Nie wie pani, czy gdzieś tu jest plac kempingowy?
Odpowiedziała pytaniem, tak szybko, że nic nie zrozumiałem, więc powiedziałem:
- Nie bardzo rozumiem, ponieważ jestem z Polski.
- To dobrze, bo ja też jestem z Polski – odpowiedziała ku mojemu zdziwieniu po polsku i dalej konwersacja toczyła się już w naszym ojczystym języku. To frajda po czterech dniach na obczyźnie spotkać kogoś, kto gada po polsku. Okazało się, że w tym Gasthausie mają swój plac kempingowy, położony idealnie, bo osłonięty wysokim murem, więc silny wiatr nie był już zagrożeniem. Pani dała mi klucz od łazienki i pomieszczenia, w którym mogłem schować rower – znów wielki plus, bo nie musiałem go zostawiać na deszczu.
- To z Polski pan tak jedzie? – spytała.
- Nie, z Bawarii – odparłem.
- Ale jedzie pan do Polski?
- Nie, do Budapesztu .– Tu ze śmiechem machnęła ręką, więc wyjaśniłem, na czym moja wyprawa polega. Przyznała mi rację, że Donauradweg jest pięknym szlakiem i bardzo bezpiecznym, więc taka jazda to przyjemność.
Kiedy rozbiłem namiot, było już po dziewiętnastej, ale poszedłem jeszcze na spacer do miasta. Nie zapuszczałem się daleko, ponieważ lada moment mogło zacząć padać, ale znalazłem przynajmniej otwartą budkę z lodami i tam kupiłem sobie zimny napój. Kiedy wracałem, zerwał się już bardzo silny wiatr, ale usiadłem jeszcze na ławeczce nad Dunajem i patrzyłem na przepływające statki. Jeden z nich miał już wyraźne problemy, żeby płynąć pod wiatr. W pewnym momencie nawet zaczął się cofać. Widać było wyraźnie, że z tą rzeką nie ma żartów. Niby taka spokojna, a przy silnym wietrze nagle nabrała ostrego charakteru. Facet w łódce przemknął bez wiosłowania i chyba miał nawet problem z utrzymaniem kierunku, ale widać było, że jest wprawiony. Wodolot do Budapesztu również sprawnie przeleciał z prądem i za chwilę zniknął za zakrętem. A ten turystyczny biedak męczył się nadal pod prąd. Zaczął kropić deszcz, więc uciekłem do namiotu. Zaraz potem nadeszła burza.

Donauradweg. Z Bawarii do Węgier - dzień 3

Niedziela, 18 sierpnia 2013 | dodano:16.09.2013
Km:96.40 Czas:08:38km/h:11.17
Pr. maks.:0.00Temperatura: Rower:
GRANZ – Emmersdorf a. d. Donau – Groisbach – Willendorf in der Wachau – Schwallenbach – Spitz – Sankt Michael – Wösendorf in der Wachau – Weiβenkirchen – Dümstein – Unterloiben – Stein an der Donau – Krems an der Donau – Pischelsdorf – TULLN /96km


Szósta rano, pora wstawać. Jak zwykle wykonałem rutynowe poranne czynności w namiocie, po czym wyszedłem sprawdzić, jak tam koszulka. I tu przeżyłem dramat. Wczoraj z braku odpowiedniejszego miejsca powiesiłem upraną koszulkę na metalowym płotku odgradzającym teren kempingu od ścieżki spacerowej nad Dunajem. Okazało się, że ów płotek był zardzewiały. Nie muszę chyba wyjaśniać, jak wyglądała koszulka po całej nocy spędzonej na rdzy. Przeklinając własną głupotę próbowałem uprać materiał choć trochę, ale wiadomo było, że plamy z rdzy tak łatwo nie puszczą. No nic, kariera koszulki Adidasa na tym wyjeździe dobiegła końca. Szkoda, ale są przecież ważniejsze problemy. Na przykład taki, że nie mam wody ani zapasów jedzenia na cały dzień, a jest niedziela. I szukaj tu sklepu. Tu jednak miałem szczęście. Okazało się, że ten sam sklep, który wczoraj wieczorem był zamknięty, dziś dziwnym trafem zapraszał do środka. Zrobiłem więc zakupy na cały dzień, przy okazji kupując również odplamiacz (może jeszcze temat koszulki da się uratować) i w drogę. Dzień od początku zapowiadał się wybitnie gorący. Z kempingu co prawda ruszyłem dokładnie o dziewiątej, ale postój na zakupy opóźnił właściwy wyjazd o pół godziny. Nie był to jednak żaden powód do zmartwienia, cieszyłem się, że nie muszę cały dzień szukać sklepu i nie umrę z pragnienia. Po godzinie jazdy przeżyłem po raz pierwszy podczas tej wyprawy moment niepewności. Oznaczenia nie były jednoznaczne i nie wiedziałem, gdzie mam jechać. Mapa rozwiązałaby ten problem w kilka sekund, a tak znów trzeba było się kierować intuicją. Nie zawiodła mnie tym razem. Wybrałem asfaltową ścieżkę w prawo, która mimo że kierowała się w stronę przeciwną do zasadniczego kierunku jazdy, wyglądała najsolidniej i budziła największe zaufanie. Po kilkuset metrach odnalazłem oznaczenie szlaku i odetchnąłem z ulgą. Od tej chwili szlak rozstał się z Dunajem i podążał wzdłuż szosy numer 3. Czasem jednak rozstawał się z nią, aby prowadzić bocznymi, wiejskimi drogami.

Miało to tę zaletę, że można było z przydrożnych drzew nazrywać trochę gruszek na przekąskę. Dochodziła już jedenasta i słońce zaczęło dawać czadu. Nasmarowałem się kremem z filtrem, na głowę włożyłem czapkę i ruszyłem dalej. Szlak miał przez cały czas dokładnie taki sam przebieg. To łączył się z szosą nr 3, to znów się od niej oddalał, pozwalając odetchnąć świeższym powietrzem i podziwiać pagórkowate krajobrazy. Zaczynała się kraina sadów brzoskwiniowych, a w oddali widać już było zarysy winnic.

Pagórkowaty krajobraz zaczął mnie tymczasem dotykać bezpośrednio. Płaska dotąd jak stół droga przechodziła w coraz liczniejsze podjazdy i zjazdy. Nie były one jeszcze strasznie męczące, ale przy upalnej temperaturze dawały się we znaki. Dziś jechałem już z opaskami stabilizującymi na obu kolanach, żeby nie trzeba było przedwcześnie wycieczki zakończyć. Kiedy minęło południe, wjechałem do pięknie położonej miejscowości Spitz. Miasteczko na tle winnic prezentowało się cudownie. Bardzo lubię, kiedy kościół góruje nad miastem – od razu wiadomo, kto tu jest szefem.

Kwadrans później mijałem wioskę, której nazwa wywołała uśmiech na mojej twarzy.

Przypomniała mi, że mam przecież silnego Patrona, który mnie strzeże również w trakcie tej podróży.
Właściwie wszystkie miejscowości, które dziś mijałem, miały ten specyficzny, południowy klimat, który uwielbiam. Kamienne, wąskie uliczki, niska i ciągła zabudowa i małe, ale oblężone kafejki.

Niedługo potem znów spotkałem się z rzeką. Droga tymczasem wspinała się ostro pod górę i musiałem rower podprowadzić. Na szczycie wzniesienia można było Dunaj obejrzeć z góry.

Minęła trzynasta, a ja miałem za sobą 44 kilometry dzisiejszego odcinka. Nie miałem wątpliwości, że do Wiednia dziś nie dojadę, ale chciałem się możliwie do niego zbliżyć, by jutro mieć chociaż chwilę na pobieżne zobaczenie stolicy. Przecież grzechem byłoby przejeżdżać przez Wiedeń i choć trochę go nie obejrzeć.
Przed czternastą wjeżdżałem do sporego miasteczka Krems an der Donau. Tu postanowiłem poszukać jakiegoś sklepu i chwilę odpocząć. Miałem co prawda jakieś zapasy, ale skwar sprawiał, że pragnąłem czegoś zdecydowanie zimnego. Wiedziałem oczywiście, że szanse są marne (przecież niedziela), ale liczyłem chociażby na jakąś lodziarnię czy kiosk z napojami. Niestety, przejechałem prawie całe miasto i nic. Szlak tymczasem pokazywał skręt w prawo, ale nie precyzował jednoznacznie, czy ma to nastąpić teraz czy na następnym skrzyżowaniu. Chwilę musiałem się pokręcić, żeby odkryć prawdę, ale odnalazłem właściwy przebieg. Doprowadziło mnie to na stację paliw Shella. Wiedziałem, że tu mogę kupić coś zimnego i chwilę odpocząć. Zimny napój i lodowy przysmak orzeźwiły mnie na tyle, że odzyskałem wigor i mogłem jechać dalej. Szlak wyprowadzał mnie z miasta w mało sympatycznej dzielnicy przemysłowej.

Ruch na szlaku praktycznie przestał istnieć. To mnie właśnie fascynowało od początku wyprawy. Właściwie każdego dnia po południu na szlaku nie spotykałem nawet jednej dziesiątej z liczby turystów, która towarzyszyła mi od rana. Bardzo długi czas jechałem sam, a pojedynczy turyści mijali mnie może raz czy dwa razy w ciągu godziny. To powodowało, że czułem się trochę nieswojo. Kiedy człowiek po porannym ruchu nagle zostaje sam, to zaczyna myśleć, że coś jest nie tak. Może jadę nie tym szlakiem? Może jest jakiś objazd i ja o tym nie wiem? Ale w końcu wszystko okazywało się być w porządku. Wytłumaczenia na to zjawisko mam dwa: po pierwsze może być tak, że turyści zatrzymują się gdzieś po drodze na obiad i długą poobiednią sjestę, a dalej ruszają gdzieś około 17-18, kiedy ja już w zasadzie ląduję na kempingu. Po drugie, szlak – jak wspominałem w poprzedniej części – wiedzie w dużej części obiema stronami Dunaju. Turyści zorientowani w temacie mogą wybierać ciekawsze odcinki na przeciwległym brzegu i dlatego jadę sam.
Słońce nadal paliło, ale byłoby z pewnością o wiele bardziej dokuczliwe, gdyby nie wiatr, który (na nieszczęście jednak) wiał mi w twarz. Potęgowało to zmęczenie, ale przynajmniej dawało jako taką ulgę od słońca. W głowie grała mi muzyka, wpadłem właśnie na pomysł fajnego zaaranżowania jednego utworu, więc kolejne 30 kilometrów zleciało mi bardzo szybko i tuż przed szesnastą znalazłem się na śluzie, po której przeprawiłem się na drugą stronę.

Tam zatrzymałem się na chwilę przy krzakach z jeżynami i południową stroną Dunaju podążyłem dalej. Powoli zbliżał się czas szukania kempingu. Jeden co prawda już znalazłem, ale postanowiłem jechać jeszcze dalej. Po drodze minąłem plażę – jedyne jak dotąd legalne (choć niestrzeżone) kąpielisko na Dunaju. Gdybym skręcił do tamtego kempingu, mógłbym po rozbiciu namiotu przyjść sobie tutaj i się wykąpać. Ale wtedy ze zwiedzaniem Wiednia musiałbym się definitywnie pożegnać. Niestety jednak jechało się już coraz ciężej. Upalna pogoda i wcześniejsze pagórki dały się we znaki. Zaczynało też brakować wody. Miałem tylko nadzieję, że w następnym dużym mieście – Tulln – będzie jakiś kemping. Szlak oddalił się znów od Dunaju, zaczął kluczyć między łąkami i w ten sposób doprowadził mnie na rogatki Tulln, gdzie po przekroczeniu kanału ujrzałem wielką planszę z planem miasta. Z żywiej bijącym sercem zacząłem szybko go przeglądać i… jest kemping! Zapisałem to miejsce w pamięci i w euforycznym usposobieniu udałem się dalej szlakiem w stronę centrum, znajdując się znowu na brzegu Dunaju.

Chwilę potem znalazłem drogowskaz na kemping i za kwadrans szósta stanąłem przy recepcji. Kemping był bardzo rozległy. Nie przepadam za takimi, bo jest na nich tłoczno i gwarno, ale miejsce pod namiot znalazłem bez problemu, nawet trochę na uboczu od innych namiotów, co gwarantowało spokojny odpoczynek. Niestety, chwilę później na placu wylądowała cała wycieczka Włochów i wszystkie puste przestrzenie zostały zajęte przez ich namioty. Duże kempingi mają tę jedną zaletę, że posiadają własną restaurację. Nie korzystam co prawda z takich miejsc (są drogie), ale tym razem byłem do tego zmuszony. Wyszedłem bowiem na długi spacer w poszukiwaniu wody do picia, ale nic nie znalazłem. Udałem się zatem do kempingowej restauracji, w której o miejscu do siedzenia można było tylko pomarzyć – wszystkie były zajęte przez biesiadujących mieszkańców kempingu, a obsługa uwijała się w takim tempie, że miałem przez chwilę wrażenie, iż oglądam przewijanie taśmy filmowej w przód. Stanąłem więc przy barze i zagaiłem barmankę, która właśnie jedną ręką myła kufel, a drugą robiła jakiegoś drinka, aby podała mi dużą szklankę zimnej wody. Ponieważ nie posiadała trzeciej ręki, musiałem chwilę poczekać, a potem wychyliłem tę szklankę jednym haustem i poprosiłem o jeszcze jedną. Zapłaciłem za tę przyjemność 4,40 euro, co pobiło poprzedni rekord, więc to tu właśnie wypiłem najdroższą wodę w swoim życiu.
Duży kemping ma również tę wadę, że strasznie śmierdzi w toalecie. Ludzie najpierw biesiadują w restauracji napełniając żołądki do oporu ciężkostrawnymi potrawami, a potem godzinami przesiadują w kiblach generując taki odór, że wejść tam nie można bez odruchu wymiotnego. Prysznice na szczęście były w osobnym pomieszczeniu, więc przynajmniej można się było spokojnie umyć. Niewątpliwą zaletą austriackich kempingów jest to, że prysznice są wolne od wszelkiego rodzaju automatów wrzutowych – żeby się porządnie umyć nie potrzeba żadnych żetonów ani eurocentów, tak jak to spotykałem w Niemczech, Holandii, Belgii czy Anglii. Tu można pluskać się do woli. Za każdym razem nocując w Austrii budziłem lekkie zdziwienie w recepcji pytając się, czy muszę mieć jakieś żetony do obsługi prysznica. A zadawałem to pytanie, ponieważ cały czas trudno mi było odróżnić Austrię od Niemiec, gdzie taka sytuacja jest normą. Tutaj jednak norma jest mniej oszczędnościowa, a bardziej cywilizowana.
Próbowałem jeszcze przed snem uprać tę nieszczęsną koszulkę za pomocą zakupionego rano odplamiacza, ale nic z tego. W ręku nie dało rady, może w pralce by puściło. Trudno, koszulka poszła w odstawkę do końca wyprawy, a ja poszedłem spać.

Donauradweg. Z Bawarii do Węgier - dzień 2

Sobota, 17 sierpnia 2013 | dodano:13.09.2013
Km:106.40 Czas:08:33km/h:12.44
Pr. maks.:0.00Temperatura: Rower:Kross Trans Alp 2009
OTTENSHEIM (A) – Linz – Abwinden – Stacherlsiedlung – Mauthausen – Au an der Donau – Naarn im Machland – Heinz-Lettner-Siedlung – Grein – Persenbeug – Hagsdorf – Metzling – GRANZ (A) /106km


Pobudka o świcie. Dzień zapowiadał się – podobnie jak wczoraj – słoneczny i gorący. Po porannych modlitwach i Mszy św. wyjrzałem z namiotu, aby sprawdzić, czy wyschła uprana wczoraj koszulka Adidasa. Była jeszcze lekko wilgotna, ale można było spokojnie ją włożyć, żeby doschła na ciele. To był dobry zakup – oddychający, lekki materiał zapewniał fantastyczny komfort jazdy w wysokich temperaturach, a piorąc tę koszulkę codziennie wieczorem właściwie mógłbym w niej przejechać całą wyprawę. Problem powstałby tylko wtedy, gdyby padał deszcz. Na to jednak – jak na razie – wcale się nie zanosiło. Zjadłem śniadanie, wypiłem kawę i zwinąwszy namiot ruszyłem w drogę niemalże punktualnie o dziewiątej. Pamiętałem przy tym, aby koniecznie nałożyć opaskę na prawe kolano - wczorajsza jazda bez opaski skutkowała wieczornym bólem. Po wyjeździe z Ottensheim szlak prowadził wzdłuż drogi numer 127, co oznaczało wdychanie spalin, ale bez uszczerbku dla bezpieczeństwa – ścieżka rowerowa była doskonale odseparowana od ruchu samochodowego.

Znów po obu stronach Dunaju wyrosły wzgórza. Na jednym z nich, na przeciwległym brzegu stał kościół przypominający mi stare dobre czasy w Krajniku Górnym i kościółek filialny w Zatoni, równie bajecznie położony, co ten.

Rozmarzyłem się trochę, a tu zaraz wjazd do Linz. Naturalnie nie był to wjazd taki, jakiego człowiek by sobie życzył. Właściwe miasto (centrum) jest położone na południowym brzegu rzeki, więc z racji czasowych nie mogłem go zwiedzić. Musiałem zadowolić się widokiem z przeciwnej strony.

Minąłem również przystań dla statków wycieczkowych. Uwagę moją przykuł prawdziwy parowiec „Schönbrunn” pochodzący z 1912 roku. W 1995 roku został uratowany przez Austriackie Towarzystwo Historii Kolei (ÖGEG) przed pocięciem na żyletki i odtąd kursuje po Dunaju wożąc wycieczki na specjalne zamówienie. Wydaje mi się, że właśnie się gdzieś wybierał, ponieważ na nabrzeżu gromadzili się ludzie, a z komina co jakiś czas wydobywał się gęsty dym świadczący o rozruchu silnika.

Za Linz ścieżka wiodła wałem przeciwpowodziowym. Miasto szybko zniknęło z oczu, a jego miejsce zajęły zabudowania przemysłowe, w tym petrochemia.

Kilkanaście kilometrów dalej szlak rozstał się z Dunajem i skręcił w lewo. Przejechałem przez wioskę Abwinden, w której oczywiście nie było sklepu,

ale już w następnej miejscowości – Stacherlsiedlung – napotkałem Spara. Kupiłem trochę owoców, obowiązkowo wodę, trochę podjadłem i po piętnastu minutach ruszyłem dalej, kierując się do Mauthausen. Tu przejeżdżałem obok centrum sportowego, posiadającego różnorakie boiska oraz odkryty basen, co wzbudziło na chwilę żal, że nie mogę przystanąć i zakosztować kąpieli. Było już po dwunastej, więc słońce zaczęło mocno przypiekać, a temperatura dochodziła pewnie do 30 stopni. Szlak tymczasem prowadził przez starą część miejscowości, pozwalając na podziwianie pięknych kamienic.

Na chwilę znalazłem się znów nad Dunajem, lecz niecałe dwa kilometry później znów czekało mnie odbicie w lewo i przejazd przez kolejne wioski, m. in. Albern. Cieszyłem się, gdyż wnosiło to w moją trasę tak potrzebne urozmaicenie.

Przejeżdżałem przez miejscowość Au. Nazwa coś mi mówiła… tak, wczoraj w wiosce o takiej samej nazwie witał mnie prom. Ciekawe, dlaczego dwie miejscowości położone nad Dunajem nazywają się tak samo. Gdyby to było w Polsce, pomyślałbym, że często tu coś kogoś boli. Ale może po niemiecku też to słowo coś konkretnego znaczy? Sprawdziłem. „Au” oznacza „ał!”, „oj!”, „o!” itp. Czyli jednak boli...
Potem kilka innych wiosek i znów powrót na wał. Tym razem na dłużej, bo prawie dziesięć kilometrów. Przy śluzie zrobiono miejsce do odpoczynku. Ruch na szlaku był duży, a więc w tym miejscu również napotkałem wielkie zgromadzenie rowerzystów siedzących, stojących, jedzących i robiących inne, nie mniej wyszukane czynności.

Obok restauracji stała studnia z cudownie chłodną wodą do picia. Spędziłem w tym miejscu około kwadransa, następnie rzuciłem okiem na tablicę informacyjną ze schematycznym przebiegiem szlaku.

I bądź tu człowieku mądry, jak jechać. Gdybym posiadał przewodnik, może dowiedziałbym się, która strona Dunaju jest ciekawsza, a tak pozostawało mi zdać się na własny instynkt, który podpowiadał kontynuację jazdy lewym brzegiem. Zatem ruszyłem i po kilku kilometrach wjechałem do miejscowości Heinz-Lettner-Siedlung. Wjazd ten odbywał się za pomocą bramy, a jej tu obecność została wyjaśniona za pomocą zaznaczonej linii z datą największego jak dotąd poziomu wody. Stało się jasne, że cała wioska jest otoczona wałem, który od czasu do czasu przerywany jest bramami wjazdowymi, zamykanymi podczas powodzi. Bardzo sprytne rozwiązanie chroniące ludzki dobytek. Choć widać, że w 2002 mało brakowało…

Jeszcze tylko przejazd przez dwie podobne miejscowości, kawałek lasu i definitywny powrót nad Dunaj. Jechało się dosyć dobrze, powoli dochodziła piętnasta, a na widnokręgu wyrastały wzgórza.

Około piętnastej dojeżdżałem już do miasteczka Grein. Postanowiłem jeszcze przed nim zrobić sobie przerwę posiłkową, tym bardziej, że był to już 73 kilometr drogi. Kiedy zobaczyłem ławeczkę w cieniu, nie namyślając się długo zatrzymałem rower i przez kwadrans odpoczywałem, przy okazji jedząc kupione w Stacherlsiedlung gruszki.

Dunajem przepływała właśnie rodzina na motorówce, dziecko radośnie machało w moją stronę. Zawsze w takich sytuacjach mam wątpliwości, czy to do mnie machają, bo przecież nie znam ludzi, ale rozejrzawszy się wokół nikogo innego nie ujrzałem, więc odmachałem dziecku. Niech się cieszy.
Potem już swobodnie wjechałem do Grein. To niewielkie miasteczko, ale otwarte na turystów, ponieważ na nabrzeżu ujrzałem specjalnie umieszczone gniazdka z prądem, w których za drobną opłatą można sobie doładować różnorakie urządzenia. Rozwiązanie genialne, pod warunkiem, że ktoś ma na to czas. Ja nie miałem. Zresztą w tej chwili i tak nie było mi to potrzebne. Komórka wyłączona, a z tabletu jeszcze nie korzystałem, więc naładowany w 100 procentach. Opuściłem więc Grein i przez długi czas znów podążałem wzdłuż rzeki.

Za miejscowością Persenbeug dostrzegłem pewną zmianę w krajobrazie. Na horyzoncie nieśmiało zaczęły pokazywać się góry.

Był to znak, że przejechałem już spory dystans (istotnie, minął już dziewięćdziesiąty kilometr) i należy zacząć rozglądać się za kempingiem. Niestety, jak na razie żadnego śladu tegoż. Za to krajobraz chwilowo urzekający. Przydrożne kapliczki na tle wzgórz wyglądały cudnie.

Natomiast parę kilometrów dalej natknąłem się na swojski element.

Od razu przywołał on wspomnienia związane z posiadaniem tego cudu polskiej myśli technicznej. W swoim krótkim życiu byłem właścicielem aż trzech maluchów i każdego wspominam z sentymentem. Ale na bok sentymenty. Liczba zrobionych dziś kilometrów na liczniku przybrała właśnie postać trzycyfrową , a ja tu wciąż nie mogę znaleźć kempingu, ani nawet żadnej wskazówki, gdzie mógłby taki być. Z jednej strony lubię na wyprawach tę adrenalinę, nutkę niepewności, która towarzyszy mi późnym popołudniem przy szukaniu noclegu, z drugiej strony nie chciałbym nigdy pozostać bez noclegu, na domiar złego jeszcze gdzieś w polu. Teoretycznie mógłbym w ostateczności rozbić się gdzieś na trawie, ale po całym dniu jazdy nic nie zastąpi cywilizowanego prysznica i… poczucia bezpieczeństwa. Gdy tak rozmyślałem, oczom mym dokładnie na wprost ukazał się duży napis „Camping”. Ucieszyłem się bardzo, postanawiając oczywiście zostać tu na noc, ale pojechałem jeszcze kawałek dalej, by znaleźć jakiś sklep. Miałem co prawda jakieś resztki jedzenia na rano, ale bałem się, że jutro niedziela, a więc zapewne wszystko pozamykane, a ja muszę mieć wodę i jedzenie na cały dzień. Znalazłem sklep, ale zamknięty. Byłem wkurzony. Co za kretyn zamyka sklep w sobotnie popołudnie (nie było jeszcze osiemnastej)? Pokręciłem się jeszcze po okolicy myśląc, że znajdę może jakiś inny, ale nic z tego. Pozostało mi zameldować się na kempingu, rozbić namiot, wyprać koszulkę, wziąć prysznic i pójść spać. Przed snem jednak jeszcze udało mi się uruchomić internet. Zameldowałem się na facebooku, myląc przy okazji nazwę miejscowości, w której się znalazłem: kliknąłem Grein a nie Granz, jak być powinno. Napisałem również pozdrowienia: Herzliche Grüße von Österreich! Przejechałem już 200 km, widoki są cudowne, pogoda wspaniała. Do Wiednia jeszcze ok. 130 km więc jutro się raczej nie uda, nastawiam się na przejazd przez stolicę w poniedziałek. Dziś rozbiłem się na kempingu nad Dunajem i pozdrawiam wszystkich z namiotu.

Donauradweg. Z Bawarii do Węgier - dzień 1

Piątek, 16 sierpnia 2013 | dodano:12.09.2013
Km:90.40 Czas:08:55km/h:10.14
Pr. maks.:0.00Temperatura: Rower:Kross Trans Alp 2009
PASSAU (D) – Erlau – Obernzell – Inzell – Kobling – Aschach an der Donau – OTTENSHEIM (A) /90km


Zgodnie z wcześniejszym zamiarem wstałem punkt szósta, całkowicie wyspany. W optymistycznym nastroju odprawiłem Mszę św. modląc się o szczęśliwą drogę i zszedłem na śniadanie. Co prawda pogoda była bezchmurna, jednak ranek nie należał do zbyt ciepłych. Mimo to postanowiłem posiłek spożyć na tarasie i napawać się wspaniałym widokiem na Dunaj, który miał stać się od dziś nieodłącznym towarzyszem mej drogi. Wyśmienite śniadanie z aromatyczną, świeżo zaparzoną kawą przyniesioną przez panią kelnerkę w czajniczku komponowało się w niepowtarzalny sposób z tym, co obserwowałem z tarasu. Pragnąłbym tę chwilę przeciągać w nieskończoność, jednak trzeba było w końcu wstać, spakować się i ruszyć w drogę. Pozostało uregulować niemały rachunek za nocleg i poszukać parkingu, na którym mógłbym bezpiecznie zostawić auto do powrotu. Przed wyjazdem z Polski zdobyłem namiary na parking P+R znajdujący się na obrzeżach miasta. Tam więc postanowiłem się skierować. Niestety, nie dość, że miejsce to znajdowało się na wysokim wzgórzu (co oznaczało, że po powrocie będę musiał się wspinać z rowerem na szczyt), to jeszcze okazało się być kompletnie odludnym placem gdzieś w krzakach. Takie coś mnie nie interesowało. Zjechałem więc z powrotem bliżej centrum wypatrując czegoś bardziej stosownego. Szybko znalazłem parking przed sklepem z materiałami budowlanymi, w dość ruchliwym miejscu. Przygotowałem rower do jazdy, zamocowałem sakwy i o 9:45 ruszyłem w drogę. Miałem tym większe szczęście, że po drodze minąłem dworzec kolejowy, więc łatwo było zapamiętać drogę, aby po powrocie sprawnie odnaleźć samochód. Jechałem wzdłuż Dunaju wierząc, że znajdę jakieś oznaczenie szlaku, którym miałem się poruszać. Nie miałem bowiem nawet kawałka mapy. Zatrzymałem się przy informacji turystycznej myśląc, iż dostanę tam jakiś darmowy folder opisujący Donauradweg, jednak nic takiego tam nie było. Co prawda przebiegiem szlaku nie martwiłem się zbytnio – byłem przekonany, że jest doskonale oznaczony – bardziej interesowała mnie baza noclegowa, a ściślej rzecz ujmując kempingi. Nie wiedziałem, czy jest ich dużo, czy mało, gdzie są położone i jak gęsto. O tym się miałem dopiero przekonać, więc w dużym stopniu wyruszałem „na czuja”. Tabliczkę z oznaczeniem szlaku odnalazłem bez problemu i po pokonaniu mostu, a następnie tunelu, który wczoraj przyczynił się do oczarowania mnie starówką Pasawy, szybko opuściłem gościnne miasteczko. Mając rzekę po prawej ruszyłem na wschód. Po porannym chłodzie nie było już śladu, słońce zaczynało mocno dawać o sobie znać, ale jeszcze nie było zbyt dokuczliwe. Jedynie wiatr był przeciwko mnie (dosłownie).
Przez chwilę zastanawiałem się, czy słusznie dobrałem kierunek wyprawy. Może należało jechać z Węgier do Bawarii? Wtedy wiatr miałbym w plecy i jechałoby się dużo lżej, no i przede wszystkim szybciej. Ale z kolei wyprawa straciłaby wtedy większość swojego uroku. Trasy zawsze dobieram tak, aby celem było duże miasto w kraju, którego nie znam. Zapewniam sobie w ten sposób emocje porównywalne ze zdobywaniem szczytów w górach. Sama droga może być piękna, malownicza, ale przecież równie dobrze może być monotonna i uciążliwa, wtedy radość z dotarcia do celu, ze „zdobycia” miasta czy choćby nowego kraju, rekompensuje trudy. Zresztą nawet w czasach, gdy podróżuje się szybko i łatwo przy pomocy nowoczesnych środków transportu, dotarcie dokądś wyłącznie siłą własnych mięśni przynosi nieopisaną radość.
Szlak wzdłuż Dunaju jest utwardzony i doskonale oznaczony. Miałem nadzieję, że tak będzie na całej trasie, we wszystkich krajach. Jechałem teraz wzdłuż granicy niemiecko-austriackiej przebiegającej w tym miejscu dokładnie na Dunaju, o czym nie miałem pojęcia. Wiedziałem tylko tyle, że w pewnym momencie mam ją przeciąć i wjechać do Austrii. Tymczasem minąłem sklep sieci Netto zastanawiając się, czy nie wejść i nie zrobić zakupów. Uznałem jednak, że jest zbyt wcześnie na postój, muszę się najpierw trochę rozruszać. Punktualnie w południe przekroczyłem granicę.

Właściwie niewiele się zmieniło, jedynie kolory tablic z nazwami miejscowości i oznaczeń drogowych. Ale wciąż ten sam język w napisach i w rozmowach większości mijających mnie rowerzystów. Choć trzeba przyznać, że towarzystwo było dość międzynarodowe. Szlak Eurovelo 6 jest bardzo popularny, ma wręcz opinię jednego z najpiękniejszych szlaków rowerowych w Europie, nic dziwnego więc, że podążają nim turyści wszelkiej maści i narodowości. W środku sezonu jest tu dość tłoczno. To jednak nie było problemem. Ponieważ minęło południe, zaczęło mi doskwierać pragnienie. A tu, jak na złość, żadnego najmniejszego sklepu. Poznałem więc specyfikę tego szlaku. Ponieważ prowadzi on niemal wyłącznie nad rzeką, przez miejscowości przejeżdża się bardzo rzadko. Ponadto w Austrii, podobnie jak w Niemczech, w wioskach sklepów nie ma. Dość często co prawda mijałem tzw. gasthausy czyli gospody oferujące różnego rodzaju potrawy i napoje, a także pokoje noclegowe, lecz przy moim skromnym budżecie zarówno jedzenie w takich miejscach, jak i nocowanie, zdecydowanie odpadało. Kiedy jednak woda w bidonie definitywnie się skończyła, a organizm sygnalizował, że jedzie na rezerwie, dałem za wygraną i zatrzymałem się w gasthausie. Zamówiłem dwie półlitrowe szklanki lodowatej wody i rozkoszując się każdym łykiem spocząłem na leżaku przed gospodą. Była to jedna z nielicznych chwil relaksu w trakcie drogi.

Za sobą miałem już 40 przejechanych kilometrów, przed sobą jeszcze ponad drugie tyle (dzienne odcinki planowałem na około 100 km), więc pozwoliłem sobie na półgodzinny odpoczynek, po czym zapłaciłem rachunek (3,20 euro za litr wody – była to najdroższa woda, jaką wypiłem w życiu), przelałem resztę wody do bidonu i ruszyłem dalej. Pięć kilometrów dalej, w pobliżu wioski o swojsko brzmiącej dwuliterowej nazwie: Au, czekała mnie przeprawa na drugą stronę Dunaju. Duża tablica informowała, że dalej szlak się kończy i trzeba skorzystać z promu. Do wyboru pozostawiono dwie opcje: krótszą i dłuższą. Krótsza to przeprawa wprost na drugą stronę za półtora euraka, dłuższa to podróż promem aż za następne zakole, do miejscowości Inzell (ok. 4 km) kosztująca 5 euro. Zdecydowałem się oczywiście na tę pierwszą i już za chwilę wraz z innymi oczekującymi załadowałem się na prom, a właściwie „promik” – stateczek miał wielkość dużej motorówki.

Szyper szybciutko przeprawił nas na drugi brzeg i wygramoliwszy się na ląd ujrzałem nowoczesny system przywoływania promu. Faktycznie zastanawiałem się, co się dzieje, gdy ruch na szlaku jest mniejszy i ktoś chce się akurat przeprawić, kiedy prom znajduje się przycumowany (z braku chętnych) na przeciwległym brzegu. Po to jest właśnie potrzebny nowoczesny system przywoływania. Wygląda tak:

Prawda, że sprytne? Kątem oka zauważyłem, że turyści korzystający z dłuższej przeprawy promowej jeszcze czekają na swój statek, co tym bardziej utwierdziło mnie w słuszności wyboru krótszej opcji. Zanim oni dopłyną na swoje miejsce, ja już będę dużo dalej. Teraz jechałem dla odmiany południowym brzegiem Dunaju, co oznaczało zwiększenie komfortu, gdyż przez znaczną większość drogi mogłem podróżować w cieniu.

Krajobraz przez cały dzień w zasadzie był taki sam, co zaczęło mnie już nużyć. Ciągle tylko Dunaj i Dunaj, a po obu jego stronach zalesione wzgórza, od czasu do czasu tylko na którymś z nich pojawił się jakiś zameczek albo kościół.

Krajobraz bajkowy, ale jednak monotonny. Dodając do tego fakt, że Dunaj w tym miejscu ma raczej zieloną barwę związaną z dopływem Innu, która to rzeka spływając z Alp i wpadając do Dunaju w Pasawie barwi go właśnie na zielono, jak dla mnie tenże krajobraz zdecydowanie był zielenią przesycony. Z tego samego powodu nigdy nie ciągnęło mnie do dżungli. Roślinność ma jednak tę zaletę, że zawsze się znajdzie coś do jedzenia. Miałem już za sobą sześćdziesiąty kilometr trasy, na zegarku minęła piętnasta, po prawej zobaczyłem krzaki jeżyn, więc mogłem pozwolić sobie na krótką przerwę i konsumpcję owocową. Kiedy podróżuje się w upale, to pomimo dużego wysiłku organizmu nie chce się bardzo jeść (zwłaszcza po pysznym, obfitym śniadaniu). Aczkolwiek pora była już wybitnie obiadowa i niewielki jak na razie głód powoli zaczął dochodzić do głosu. Jeżyny pomogły go tymczasowo zaspokoić, wiedziałem jednak, że trzeba szukać sklepu. A tu jak na złość żadnej miejscowości. Tylko las i Dunaj, po którym co jakiś czas przepływały wycieczkowce.

Szlak wzdłuż Dunaju ma jednak tę nieocenioną zaletę, że jest płaski. Mam problemy z prawym kolanem, więc jadąc z sakwami po górkach (nawet niekoniecznie bardzo wysokich) szybko wysiadam. Dlatego trasy na wyprawach staram się dobierać jak najbardziej płaskie. W zeszłym roku Holandię i Belgię przejechałem fantastycznie (droga płaska jak stół), ale kiedy wjechałem do Anglii, rozpoczęły się problemy. Udało się co prawda, ale było bardzo ciężko. Dlatego w tym roku postanowiłem dokładniej sprawdzić ukształtowanie terenu i strzeliłem w dziesiątkę. Pod względem trudności Donauradweg nadaje się nawet dla dzieci. Zresztą po drodze mijałem bardzo dużo rodzin z dzieciakami w różnym wieku. Teraz właśnie przede mną jechał ojciec z kilkuletnim synem, w podobnym tempie co ja, więc dość długo podążałem za nimi myśląc jakie to jest piękne. Przecież nic tak nie buduje relacji jak wspólnie spędzony czas , wspólny trud i wysiłek. Gdybym miał dzieci, na pewno też zabierałbym je ze sobą na wyprawę.

Uff, w końcu jakaś miejscowość – Aschach an der Donau. Zostawiłem więc ojca z synem i odbiłem w prawo szukając sklepu. Długo szukać nie musiałem, bo zaraz pojawił się duży szyld marketu bardzo popularnej w Austrii holenderskiej sieci Spar. Podjadłem więc co nieco, popiłem, zrobiłem zakupy na kolację i śniadanie, wiedząc, że pewnie więcej sklepów już dziś nie znajdę, odpocząłem chwilę i około 16:30 ruszyłem dalej. Za Aschach krajobraz się zmienił. Zniknęły wzgórza, Dunajowi wrócił niebieski kolor i wreszcie zrobiło się wkoło więcej przestrzeni. Dotyczyło to także ludzi, ponieważ nagle jakby ruch na szlaku zamarł. Wcześniej co chwila kogoś się mijało, pozdrawiało (jest tu taki zwyczaj), często ktoś mnie wyprzedzał, teraz zaś przez bardzo długie odcinki jechałem sam. Było to tak dziwne, że aż musiałem się upewnić, czy na pewno jadę dalej tym samym szlakiem.

Urozmaicenie krajobrazu miało jednak tę wadę, że słońce zaczęło bardziej dokuczać. Również wiatr, z racji otwartej przestrzeni, miał więcej pola do popisu. A przypomnę, że wciąż wiał ze wschodu, czyli w kierunku przeciwnym do jazdy. To wszystko wzmogło uczucie zmęczenia. Postanowiłem więc powoli rozglądać się za kempingiem. Początkowy plan zakładał, że uda się dziś dotrzeć do Linz, ale doświadczenie podpowiadało, iż pierwszego dnia nie ma się co mordować.

Tak zbliżałem się do śluzy, a wielka tablica informowała, że mogę po niej przejechać na drugi brzeg lub też skorzystać z promu kilka kilometrów dalej. Niewiele myśląc postanowiłem jechać dalej i w ten sposób niedługo potem po przeciwnej stronie zaczęło wyłaniać się powoli miasteczko Ottenheim, gdzie – jak informowała inna tablica – powinien znajdować się kemping.

Dotarłem do promu, nieco większego tym razem, bo przeznaczonego również do obsługi ruchu samochodowego. Dziwny to był prom. Poruszał się praktycznie bezgłośnie, aż zacząłem mieć wątpliwości, czy na pewno posiada silnik. Może – jak za czasów starożytnych – pod pokładem siedzą galernicy i wiosłują? Ale po dokładnym nadstawieniu ucha na rufie zdało się słyszeć lekkie brzęczenie silnika śruby. Cumował ten prom do nabrzeża burtami, a nie jak normalne promy dziobem lub rufą.

Sternikiem był dość młody chłopak, instruowany przez dużo starszego kolegę, a ostatecznie przez niego wyręczony, gdy nijak nie udało mu się trafić w odpowiednie miejsce przy nabrzeżu. Zrobił trzy podejścia i każde z nich skończyło się fiaskiem. Inni pasażerowie zaczęli sobie nawet żartować, że chyba będzie nocleg na promie, że może uda się zamówić pizzę i przerzucą nam z brzegu itd. W końcu doświadczenie starszego sternika pokonało niedogodności i prom przybił. Teraz pozostało tylko jechać wprost na kemping. Było to o tyle łatwe, że kierunek był doskonale oznaczony drogowskazami z napisem „Camping”. Przejechałem przez rynek, a właściwie przeszedłem, ponieważ trwał tam jakiś festyn i trzeba było się przeciskać między ludźmi, i o 18:40 byłem już na kempingu Hofmühle w Ottensheim. Miałem więc jeszcze sporo czasu aby przed zmrokiem rozbić namiot, wziąć prysznic, zjeść kolację i przygotować się do snu. Kiedy zrobiło się ciemno, spałem jak dziecko na austriackiej ziemi.

Londyn-Rotterdam czyli powrót z wojaży

Środa, 22 sierpnia 2012 | dodano:05.09.2012
Km:48.00 Czas:03:37km/h:13.27
Pr. maks.:0.00Temperatura: Rower:Kross Trans Alp 2009
LONDON -> Manningtree -> Harwich -> Hoek van Holland - Maasluis - Vlaardingen - SCHIEDAM /48km



Opuściłem gościnne progi kuzynostwa punktualnie o 4:21 rano. Właściwie była to jeszcze noc. Miasto spało słodkim snem, jedynie pojawiający się tu i ówdzie pojedynczy przechodnie świadczyli o zbliżającym się niechybnie poranku. Jechałem dość sprawnie w kierunku dworca Liverpool Street, aby zdążyć na pociąg o 6:00. Kiedy podążałem wzdłuż Oxford Street, miasto wyraźnie zaczęło się budzić. Wyjechały pierwsze dzienne autobusy, na które czekali najwcześniejsi pasażerowie. Z klubów natomiast śmiejąc się i chwiejąc wychodzili ostatni goście - ciekawe zderzenie poprzedniego dnia z dzisiejszym. Na stację dotarłem o 5:40, czyli idealnie aby spokojnie znaleźć swój pociąg i zapakować się do niego z całym majdanem. Pociąg przewoźnika Greater Anglia okazał się być zestawiony z normalnych wagonów, więc należało jeszcze odszukać właściwe miejsce na rower. Nie byłem na szczęście jedynym rowerzystą, więc podążając za innymi znalazłem owe miejsce... w lokomotywie. Ciekawe rozwiązanie. Po chwili oczekiwania kierownik pociągu otworzył nam drzwi przedziału bagażowego i po przypięciu roweru do specjalnej barierki udałem się do wagonu C, zgodnie z rezerwacją na bilecie. Kiedy pociąg ruszył, za oknem nieśmiało pojawiło się słońce. W Mannigtree czekała mnie bezproblemowa przesiadka (utrudniona jedynie koniecznością przeniesienia roweru po schodach do i z tunelu) i o 7:41, zgodnie z rozkładem wylądowałem na stacji Harwich International. Z peronu na terminal promowy dostałem się windą, uprzejmy pan sprzedał mi bilet i objaśnił, gdzie mam się udać z rowerem (rowery zawsze wjeżdżają na prom razem z samochodami a nie z pieszymi). Był słoneczny, choć chłodny dzień. Bezpowrotnie zniknął gdzieś upał towarzyszący mi tydzień temu, kiedy rozpoczynałem podróż w przeciwną stronę. Przy wjeździe na prom towarzyszyli mi ci sami cykliści, z którymi spotkałem się wyjeżdżając pociągiem z Londynu. Również podążali do Holandii. Umocowałem rower na przeznaczonym do tego miejscu i poszedłem na górę.

M/f Stena Britannica to największy prom pasażerski w Europie. To pewnie zobowiązuje, bo wyposażenie też ma królewskie. Jest mini-boisko do koszykówki dla dzieci, salon gier, kasyno, kafejka internetowa, kino, salon tv, dwie restauracje i inne udogodnienia. Spędzenie tych siedmiu godzin na Morzu Północnym było więc relaksem a nie męczarnią. Ani się człowiek obejrzał, a już podchodziliśmy do wybrzeży Holandii.

Wyjechawszy z promu o 16:45, skierowałem się na wschód, prosto w kierunku Rotterdamu. Uradowałem się bardzo widząc znowu holenderskie drogi dla rowerów.

Moją radość potęgował silny wiatr zachodni, czyli wiejący dokładnie w plecy i tym samym zwiększający średnią prędkość. Bezbłędne, wręcz perfekcyjne holenderskie oznaczenia prowadziły mnie do celu.

Przez jakiś czas ścieżka prowadziła wzdłuż rzeki stanowiącej podejście do portu w Rotterdamie.

Następnie trzeba było przejechać przez dość urokliwe miasteczko Massluis.

I dalej, przez Vlaardingen do Schiedam. Wylądowałem na znajomym rondzie.

Przejeżdżałem przez nie tydzień temu. "Jestem w domu!" - pomyślałem radośnie i już "na pamięć" podążyłem w kierunku mojego samochodu (z lekką obawą czy jeszcze tam stoi). Jeszcze tylko piękny fragment trasy nad kanałem...


... i tuż przed dziewiętnastą byłem przy samochodzie, który bez cienia uszczerbku na mnie czekał. Rozpiąłem sakwy i włożyłem do bagażnika, rower przypiąłem na dach i z pełną głową wspaniałych wrażeń, a także z lekkim żalem z powodu zakończenia przygody, odjechałem do Polski.

Rotterdam - Londyn (dzień 5)

Niedziela, 19 sierpnia 2012 | dodano:05.09.2012
Km:68.00 Czas:09:45km/h:6.97
Pr. maks.:0.00Temperatura: Rower:Kross Trans Alp 2009
COLDBLOW FARM - Detling - Rochester - Wainscott - Lower Higham - Gravesend - Dartford - Slade Green -> LONDON /68km



Wstałem punktualnie o 5 rano. Chciałem mieć dużo czasu na ten ostatni etap mojej wyprawy, który - według obliczeń - miał mierzyć około 90 kilometrów. Poza tym miałem już absolutnie dosyć palącego słońca, więc uznałem, że między dwunastą a piętnastą zrobię sobie dłuższą przerwę, a jazdę ograniczę do minimum. Tym bardziej, że właścicielka kempingu powiedziała mi wczoraj, iż dzisiejszy dzień ma być jeszcze bardziej gorący. Ale to już ostatni odcinek, dziś będę w Londynie. Ta myśl nastrajała mnie niezwykle pozytywnie. Wyjechałem dwadzieścia po ósmej, zaopatrzony w dodatkowe zapasy wody - wszak to niedziela, więc nie chciałem tracić czasu na szukanie otwartego sklepu. Rozpocząłem od zjazdu tą samą górą, na którą wczoraj mozolnie się wspinałem. Przewidywałem, że potem znowu trzeba będzie wspinać się gdzieś dalej, ale nijak nie dało się tego ominąć - analiza mapy nie przyniosła alternatywnego rozwiązania. Musiałem mocno trzymać dłonie na klamkach hamulcowych, żeby ów zjazd nie skończył się tragedią. Potem ruszyłem zboczem wzgórza, kontynuując przemierzany już wczoraj szlak N17. Chwilę później zatrzymałem się, żeby poskubać trochę jeżyn - bardzo dużo ich tu spotykałem, a że je lubię, nie omieszkałem skorzystać. Następnie asfalt zmienił się w wąską żwirówkę (z jeżynami po obu stronach, auuć!), po czym - ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu - zobaczyłem przed sobą ogromną kałużę. Nie było innego wyjścia, jak rower przepchać kałużą, a samemu obejść ją przez jeżyny (auuuuuć!!!). Nie wiem skąd ona się tam wzięła, przecież nie padało co najmniej od tygodnia. Rower po tej operacji wyglądał jak świnia po błotnej kąpieli. Na oponach zebrała się gruba warstwa błota, które - mimo wstępnego oczyszczenia - podczas dalszej jazdy radośnie bryzgało na wszystkie strony. W końcu dotarłem do jakiejś cywilizacji, reprezentowanej przez drogę A249, nad którą przejeżdżałem wiaduktem. W oddali majaczyło miasto Maidstone.

Potem jeszcze fragment zbocza i wylądowałem przy dwujezdniowej drodze A229, wzdłuż której miałem dojechać do Rochester. Niestety najpierw czekało mnie mozolne pokonanie wzgórza, na które wspinała się droga. Potem zjazd w dół i triumfalny wjazd do miasta. Tu musiałem uważać, żeby nie zgubić oznaczeń - w miastach szlak wije się niemiłosiernie. Rochester jest miasteczkiem bardzo malowniczo położonym na stokach dwóch wzgórz schodzących z obu stron ku rzece Medway.

W centrum można obejrzeć bardzo dobrze zachowane ruiny zamku z 1066 roku...

...oraz normańską katedrę.

Tutaj szlak N17 się kończył, a ja wjeżdżałem na wiodący wprost do Londynu szlak N1. Wyjazd z Rochester co prawda pokonałem skrótem, ale zaraz za miasteczkiem Wainscott znów połączyłem się ze szlakiem. Lekki wiatr wiał mi w plecy, ukształtowanie terenu powoli się prostowało (i to schodząc w dół), więc jazda nie była tak uciążliwa, jak początkowo przewidywałem. Kilkanaście kilometrów później zobaczyłem już z oddali miasteczko Gravesend.

Szlak tymczasem przeszedł w żwirówkę z dziwną bramką dla rowerzystów i pieszych. Niestety, mój rower się w nią nie mieścił.

Nie mogłem wyjść ze zdumienia. Co za kretyn to wymyślił? Na krajowym szlaku rowerowym takie numery? Być może chodziło o to, żeby nie wjeżdżały motocykle, ale i tak można to było poszerzyć choćby na tyle, by stery roweru przeszły "na styk". A tak trzeba było się przeciskać. Drugą taką bramkę napotkałem z drugiej strony owej żwirówki. Porażka. Około 12:30 wjeżdżałem już do Gravesend. Miasto wybitnie robotnicze, portowe, położone na południowym brzegu Tamizy. Robiło nędzne wrażenie. Nieciekawe portowe zabudowania, stare budynki, industrialna okolica. Znalazłem otwarty sklep i postanowiłem zatrzymać się na obiad - druga taka szansa może się nie powtórzyć. Kiedy wyszedłem z zakupami, okazało się, że zaczął kropić deszcz. Widziałem co prawda wcześniej napływające chmury, ale nie spodziewałem się z nich opadów. Chociaż lepsze było już to niż męczące słońce. Odpocząłem prawie godzinę, deszcz przestał kropić i ruszyłem dalej. Szlak znów wspinał się pod górę wzdłuż niezwykle ruchliwej autostrady A2. Potem już tradycyjnie w dół i tak dojechałem do Dartford. Tu znowu szlak zaczął nieprawdopodobnie kluczyć, tak że w końcu się zgubiłem. Nie mogłem też odnaleźć się na mapie (nie była aż tak dokładna), więc postanowiłem wrócić do poprzedniego skrzyżowania. Tam zsiadłem z roweru i zacząłem szukać niebieskich oznaczeń szlaku. Znalazłem je w końcu na słupie za jakimś krzakiem i wsiadłszy na rower... natychmiast poczułem, że coś jest nie tak. "K..., znowu kapeć!" - zakląłem zrezygnowany. Tym razem żywota dopełniła dętka w tylnym kole. Byłem na siebie trochę zły, ponieważ tylna opona była już mocno zużyta - nic dziwnego, w czasie wypraw z sakwami główny ciężar spoczywa na niej - i miałem ją wymienić przed wyjazdem. Stwierdziłem jednak, że na tę wyprawę jeszcze wystarczy. Teraz przebita dętka mogła świadczyć o tym, że niekoniecznie. Byłem pewnie jakąś atrakcją dla miejscowych, wymieniając dętkę na chodniku przy ruchliwym skrzyżowaniu, ale przecież nie będę się chował. Poszło mi trochę szybciej niż wczoraj i po kikudziesięciu minutach byłem gotów do dalszej drogi. Sprawdziłem, że powietrze trzyma, ale z racji zużytej już bardzo opony i braku kolejnej dętki na wymianę (zawsze zostawały jeszcze łatki) zacząłem mieć pewne obawy. Wyjechałem z miasta. Szlak skręcał teraz w pola, żeby dalej biec wzdłuż Tamizy. Podjąłem decyzję rozstania się ze szlakiem i wybrałem ścieżkę rowerową wzdłuż drogi, jakby podświadomie przewidując to, co nastąpiło za chwilę. Przejeżdżając na drugą stronę szosy poczułem znów brak powietrza w tylnym kole. Wiedziałem już, że będzie krucho. Nie poddając się panice, postanowiłem jednak dopompować koło i sprawdzić w jakim tempie powietrze uchodzi. Pompując z nadzieją stwierdziłem, że powietrze wchodzi. Kiedy jednak wyciągnąłem pompkę z zaworu, rozległo się wielkie "psssss" i całe powietrze natychmiast wyleciało, jak z puszczonego swobodnie balonu. Nic nie rozumiejąc postanowiłem operację powtórzyć, lecz tym razem powietrze już nie wchodziło w ogóle. Teraz już stało się jasne, że uszkodzony jest zawór. I z tym już się nic nie da zrobić. Gdyby to była dziura, mógłbym dętkę wyjąć i załatać, ale zaworu nie naprawię, cokolwiek z nim jest nie tak. Po prostu się nie da. Uratowałby mnie jeszcze jakiś sklep rowerowy (w końcu daleko od Dartford nie odjechałem), ale jest niedziela. W tej sytuacji oznaczało to definitywny koniec jazdy. W tym momencie zatrzymał się przy mnie rowerzysta i zapytał:
- Coś się stało? Mogę w czymś pomóc?
- Bardzo dziękuję, ale nic chyba nie pomożesz. Zawór się zepsuł.
- Uuu, to rzeczywiście - rzekł zmartwiony. - A dokąd jedziesz?
- Do Londynu - odparłem, czym chyba zmartwiłem go jeszcze bardziej. Jeszcze przez chwilę jakby zastanawiał się rozwiązaniem, a ja wyczułem, że jest mu autentycznie żal, że nie może mi pomóc, więc powiedziałem (tym bardziej, że w tym momencie decyzja była jasna):
- Teraz będę musiał jechać pociągiem.
Na te słowa jakby się ożywił i zaczął tłumaczyć mi, jak dotrzeć do stacji. Podziękowałem za pomoc i ruszyłem (już na piechotę) we wskazanym kierunku. Facet bezbłędnie mi to objaśnił, a stacja była dość blisko, więc chwilę później wylądowałem na peronie małej stacyjki Slade Green. Zdążyłem kupić bilet w automacie i zaraz nadjechał pociąg do Londynu. Wsiadałem do niego z żalem. W końcu zostało tylko około trzydziestu kilometrów żeby zdobyć Londyn rowerem. Ale zdarzają się niestety okoliczności, których się nie da przewidzieć. Do Londynu wjechałem zatem pociągiem.

Kiedy dwa dni później zmieniałem w Londynie oponę i dętkę, oniemiałem ujrzawszy rozmiar uszkodzenia. Zawór dosłownie się urwał. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że na takie uszkodzenie nic bym nie poradził.

Pozostała jeszcze kwestia dostania się ze stacji London Charing Cross do miejsca, gdzie mieszkają moi kuzyni, a to dość ładny kawałek (północno-zachodni kraniec metropolii). Mogłem spróbować dojechać metrem, ale byłem nieco wkurzony przedwcześnie zakończoną wyprawą, więc stwierdziłem, że pójdę na piechotę. Przynajmniej zobaczę trochę miasta. I tak też zrobiłem. Od razu po wyjściu ze stacji rzucił mi się w oczy tłum ludzi. Od dziecka nie lubię tłumów i hałasu, a tym mnie Londyn przywitał. Szedłem przez miasto co chwilę sprawdzając na planie kierunek, a tłum powoli zanikał - niechybny znak opuszczania gwarnego centrum i wchodzenia do przedmieść. I chociaż miasto ani przez chwilę nie odpuściło, mogłem przynajmniej poczuć się swobodniej. Cała wędrówka zajęła mi prawie trzy godziny (ponad trzynaście kilometrów z rowerem na holu) i po dziewiętnastej cel został osiągnięty. Chwała Panu!

kategorie bloga

Moje rowery

Kross Trans Alp 2009 1914 km

szukaj

archiwum

linki