Donauradweg. Z Bawarii do Węgier - dzień 1
Piątek, 16 sierpnia 2013 | dodano:12.09.2013
Km: | 90.40 | Czas: | 08:55 | km/h: | 10.14 | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | Rower: | Kross Trans Alp 2009 |
PASSAU (D) – Erlau – Obernzell – Inzell – Kobling – Aschach an der Donau – OTTENSHEIM (A) /90km
Zgodnie z wcześniejszym zamiarem wstałem punkt szósta, całkowicie wyspany. W optymistycznym nastroju odprawiłem Mszę św. modląc się o szczęśliwą drogę i zszedłem na śniadanie. Co prawda pogoda była bezchmurna, jednak ranek nie należał do zbyt ciepłych. Mimo to postanowiłem posiłek spożyć na tarasie i napawać się wspaniałym widokiem na Dunaj, który miał stać się od dziś nieodłącznym towarzyszem mej drogi. Wyśmienite śniadanie z aromatyczną, świeżo zaparzoną kawą przyniesioną przez panią kelnerkę w czajniczku komponowało się w niepowtarzalny sposób z tym, co obserwowałem z tarasu. Pragnąłbym tę chwilę przeciągać w nieskończoność, jednak trzeba było w końcu wstać, spakować się i ruszyć w drogę. Pozostało uregulować niemały rachunek za nocleg i poszukać parkingu, na którym mógłbym bezpiecznie zostawić auto do powrotu. Przed wyjazdem z Polski zdobyłem namiary na parking P+R znajdujący się na obrzeżach miasta. Tam więc postanowiłem się skierować. Niestety, nie dość, że miejsce to znajdowało się na wysokim wzgórzu (co oznaczało, że po powrocie będę musiał się wspinać z rowerem na szczyt), to jeszcze okazało się być kompletnie odludnym placem gdzieś w krzakach. Takie coś mnie nie interesowało. Zjechałem więc z powrotem bliżej centrum wypatrując czegoś bardziej stosownego. Szybko znalazłem parking przed sklepem z materiałami budowlanymi, w dość ruchliwym miejscu. Przygotowałem rower do jazdy, zamocowałem sakwy i o 9:45 ruszyłem w drogę. Miałem tym większe szczęście, że po drodze minąłem dworzec kolejowy, więc łatwo było zapamiętać drogę, aby po powrocie sprawnie odnaleźć samochód. Jechałem wzdłuż Dunaju wierząc, że znajdę jakieś oznaczenie szlaku, którym miałem się poruszać. Nie miałem bowiem nawet kawałka mapy. Zatrzymałem się przy informacji turystycznej myśląc, iż dostanę tam jakiś darmowy folder opisujący Donauradweg, jednak nic takiego tam nie było. Co prawda przebiegiem szlaku nie martwiłem się zbytnio – byłem przekonany, że jest doskonale oznaczony – bardziej interesowała mnie baza noclegowa, a ściślej rzecz ujmując kempingi. Nie wiedziałem, czy jest ich dużo, czy mało, gdzie są położone i jak gęsto. O tym się miałem dopiero przekonać, więc w dużym stopniu wyruszałem „na czuja”. Tabliczkę z oznaczeniem szlaku odnalazłem bez problemu i po pokonaniu mostu, a następnie tunelu, który wczoraj przyczynił się do oczarowania mnie starówką Pasawy, szybko opuściłem gościnne miasteczko. Mając rzekę po prawej ruszyłem na wschód. Po porannym chłodzie nie było już śladu, słońce zaczynało mocno dawać o sobie znać, ale jeszcze nie było zbyt dokuczliwe. Jedynie wiatr był przeciwko mnie (dosłownie).
Przez chwilę zastanawiałem się, czy słusznie dobrałem kierunek wyprawy. Może należało jechać z Węgier do Bawarii? Wtedy wiatr miałbym w plecy i jechałoby się dużo lżej, no i przede wszystkim szybciej. Ale z kolei wyprawa straciłaby wtedy większość swojego uroku. Trasy zawsze dobieram tak, aby celem było duże miasto w kraju, którego nie znam. Zapewniam sobie w ten sposób emocje porównywalne ze zdobywaniem szczytów w górach. Sama droga może być piękna, malownicza, ale przecież równie dobrze może być monotonna i uciążliwa, wtedy radość z dotarcia do celu, ze „zdobycia” miasta czy choćby nowego kraju, rekompensuje trudy. Zresztą nawet w czasach, gdy podróżuje się szybko i łatwo przy pomocy nowoczesnych środków transportu, dotarcie dokądś wyłącznie siłą własnych mięśni przynosi nieopisaną radość.
Szlak wzdłuż Dunaju jest utwardzony i doskonale oznaczony. Miałem nadzieję, że tak będzie na całej trasie, we wszystkich krajach. Jechałem teraz wzdłuż granicy niemiecko-austriackiej przebiegającej w tym miejscu dokładnie na Dunaju, o czym nie miałem pojęcia. Wiedziałem tylko tyle, że w pewnym momencie mam ją przeciąć i wjechać do Austrii. Tymczasem minąłem sklep sieci Netto zastanawiając się, czy nie wejść i nie zrobić zakupów. Uznałem jednak, że jest zbyt wcześnie na postój, muszę się najpierw trochę rozruszać. Punktualnie w południe przekroczyłem granicę.
Właściwie niewiele się zmieniło, jedynie kolory tablic z nazwami miejscowości i oznaczeń drogowych. Ale wciąż ten sam język w napisach i w rozmowach większości mijających mnie rowerzystów. Choć trzeba przyznać, że towarzystwo było dość międzynarodowe. Szlak Eurovelo 6 jest bardzo popularny, ma wręcz opinię jednego z najpiękniejszych szlaków rowerowych w Europie, nic dziwnego więc, że podążają nim turyści wszelkiej maści i narodowości. W środku sezonu jest tu dość tłoczno. To jednak nie było problemem. Ponieważ minęło południe, zaczęło mi doskwierać pragnienie. A tu, jak na złość, żadnego najmniejszego sklepu. Poznałem więc specyfikę tego szlaku. Ponieważ prowadzi on niemal wyłącznie nad rzeką, przez miejscowości przejeżdża się bardzo rzadko. Ponadto w Austrii, podobnie jak w Niemczech, w wioskach sklepów nie ma. Dość często co prawda mijałem tzw. gasthausy czyli gospody oferujące różnego rodzaju potrawy i napoje, a także pokoje noclegowe, lecz przy moim skromnym budżecie zarówno jedzenie w takich miejscach, jak i nocowanie, zdecydowanie odpadało. Kiedy jednak woda w bidonie definitywnie się skończyła, a organizm sygnalizował, że jedzie na rezerwie, dałem za wygraną i zatrzymałem się w gasthausie. Zamówiłem dwie półlitrowe szklanki lodowatej wody i rozkoszując się każdym łykiem spocząłem na leżaku przed gospodą. Była to jedna z nielicznych chwil relaksu w trakcie drogi.
Za sobą miałem już 40 przejechanych kilometrów, przed sobą jeszcze ponad drugie tyle (dzienne odcinki planowałem na około 100 km), więc pozwoliłem sobie na półgodzinny odpoczynek, po czym zapłaciłem rachunek (3,20 euro za litr wody – była to najdroższa woda, jaką wypiłem w życiu), przelałem resztę wody do bidonu i ruszyłem dalej. Pięć kilometrów dalej, w pobliżu wioski o swojsko brzmiącej dwuliterowej nazwie: Au, czekała mnie przeprawa na drugą stronę Dunaju. Duża tablica informowała, że dalej szlak się kończy i trzeba skorzystać z promu. Do wyboru pozostawiono dwie opcje: krótszą i dłuższą. Krótsza to przeprawa wprost na drugą stronę za półtora euraka, dłuższa to podróż promem aż za następne zakole, do miejscowości Inzell (ok. 4 km) kosztująca 5 euro. Zdecydowałem się oczywiście na tę pierwszą i już za chwilę wraz z innymi oczekującymi załadowałem się na prom, a właściwie „promik” – stateczek miał wielkość dużej motorówki.
Szyper szybciutko przeprawił nas na drugi brzeg i wygramoliwszy się na ląd ujrzałem nowoczesny system przywoływania promu. Faktycznie zastanawiałem się, co się dzieje, gdy ruch na szlaku jest mniejszy i ktoś chce się akurat przeprawić, kiedy prom znajduje się przycumowany (z braku chętnych) na przeciwległym brzegu. Po to jest właśnie potrzebny nowoczesny system przywoływania. Wygląda tak:
Prawda, że sprytne? Kątem oka zauważyłem, że turyści korzystający z dłuższej przeprawy promowej jeszcze czekają na swój statek, co tym bardziej utwierdziło mnie w słuszności wyboru krótszej opcji. Zanim oni dopłyną na swoje miejsce, ja już będę dużo dalej. Teraz jechałem dla odmiany południowym brzegiem Dunaju, co oznaczało zwiększenie komfortu, gdyż przez znaczną większość drogi mogłem podróżować w cieniu.
Krajobraz przez cały dzień w zasadzie był taki sam, co zaczęło mnie już nużyć. Ciągle tylko Dunaj i Dunaj, a po obu jego stronach zalesione wzgórza, od czasu do czasu tylko na którymś z nich pojawił się jakiś zameczek albo kościół.
Krajobraz bajkowy, ale jednak monotonny. Dodając do tego fakt, że Dunaj w tym miejscu ma raczej zieloną barwę związaną z dopływem Innu, która to rzeka spływając z Alp i wpadając do Dunaju w Pasawie barwi go właśnie na zielono, jak dla mnie tenże krajobraz zdecydowanie był zielenią przesycony. Z tego samego powodu nigdy nie ciągnęło mnie do dżungli. Roślinność ma jednak tę zaletę, że zawsze się znajdzie coś do jedzenia. Miałem już za sobą sześćdziesiąty kilometr trasy, na zegarku minęła piętnasta, po prawej zobaczyłem krzaki jeżyn, więc mogłem pozwolić sobie na krótką przerwę i konsumpcję owocową. Kiedy podróżuje się w upale, to pomimo dużego wysiłku organizmu nie chce się bardzo jeść (zwłaszcza po pysznym, obfitym śniadaniu). Aczkolwiek pora była już wybitnie obiadowa i niewielki jak na razie głód powoli zaczął dochodzić do głosu. Jeżyny pomogły go tymczasowo zaspokoić, wiedziałem jednak, że trzeba szukać sklepu. A tu jak na złość żadnej miejscowości. Tylko las i Dunaj, po którym co jakiś czas przepływały wycieczkowce.
Szlak wzdłuż Dunaju ma jednak tę nieocenioną zaletę, że jest płaski. Mam problemy z prawym kolanem, więc jadąc z sakwami po górkach (nawet niekoniecznie bardzo wysokich) szybko wysiadam. Dlatego trasy na wyprawach staram się dobierać jak najbardziej płaskie. W zeszłym roku Holandię i Belgię przejechałem fantastycznie (droga płaska jak stół), ale kiedy wjechałem do Anglii, rozpoczęły się problemy. Udało się co prawda, ale było bardzo ciężko. Dlatego w tym roku postanowiłem dokładniej sprawdzić ukształtowanie terenu i strzeliłem w dziesiątkę. Pod względem trudności Donauradweg nadaje się nawet dla dzieci. Zresztą po drodze mijałem bardzo dużo rodzin z dzieciakami w różnym wieku. Teraz właśnie przede mną jechał ojciec z kilkuletnim synem, w podobnym tempie co ja, więc dość długo podążałem za nimi myśląc jakie to jest piękne. Przecież nic tak nie buduje relacji jak wspólnie spędzony czas , wspólny trud i wysiłek. Gdybym miał dzieci, na pewno też zabierałbym je ze sobą na wyprawę.
Uff, w końcu jakaś miejscowość – Aschach an der Donau. Zostawiłem więc ojca z synem i odbiłem w prawo szukając sklepu. Długo szukać nie musiałem, bo zaraz pojawił się duży szyld marketu bardzo popularnej w Austrii holenderskiej sieci Spar. Podjadłem więc co nieco, popiłem, zrobiłem zakupy na kolację i śniadanie, wiedząc, że pewnie więcej sklepów już dziś nie znajdę, odpocząłem chwilę i około 16:30 ruszyłem dalej. Za Aschach krajobraz się zmienił. Zniknęły wzgórza, Dunajowi wrócił niebieski kolor i wreszcie zrobiło się wkoło więcej przestrzeni. Dotyczyło to także ludzi, ponieważ nagle jakby ruch na szlaku zamarł. Wcześniej co chwila kogoś się mijało, pozdrawiało (jest tu taki zwyczaj), często ktoś mnie wyprzedzał, teraz zaś przez bardzo długie odcinki jechałem sam. Było to tak dziwne, że aż musiałem się upewnić, czy na pewno jadę dalej tym samym szlakiem.
Urozmaicenie krajobrazu miało jednak tę wadę, że słońce zaczęło bardziej dokuczać. Również wiatr, z racji otwartej przestrzeni, miał więcej pola do popisu. A przypomnę, że wciąż wiał ze wschodu, czyli w kierunku przeciwnym do jazdy. To wszystko wzmogło uczucie zmęczenia. Postanowiłem więc powoli rozglądać się za kempingiem. Początkowy plan zakładał, że uda się dziś dotrzeć do Linz, ale doświadczenie podpowiadało, iż pierwszego dnia nie ma się co mordować.
Tak zbliżałem się do śluzy, a wielka tablica informowała, że mogę po niej przejechać na drugi brzeg lub też skorzystać z promu kilka kilometrów dalej. Niewiele myśląc postanowiłem jechać dalej i w ten sposób niedługo potem po przeciwnej stronie zaczęło wyłaniać się powoli miasteczko Ottenheim, gdzie – jak informowała inna tablica – powinien znajdować się kemping.
Dotarłem do promu, nieco większego tym razem, bo przeznaczonego również do obsługi ruchu samochodowego. Dziwny to był prom. Poruszał się praktycznie bezgłośnie, aż zacząłem mieć wątpliwości, czy na pewno posiada silnik. Może – jak za czasów starożytnych – pod pokładem siedzą galernicy i wiosłują? Ale po dokładnym nadstawieniu ucha na rufie zdało się słyszeć lekkie brzęczenie silnika śruby. Cumował ten prom do nabrzeża burtami, a nie jak normalne promy dziobem lub rufą.
Sternikiem był dość młody chłopak, instruowany przez dużo starszego kolegę, a ostatecznie przez niego wyręczony, gdy nijak nie udało mu się trafić w odpowiednie miejsce przy nabrzeżu. Zrobił trzy podejścia i każde z nich skończyło się fiaskiem. Inni pasażerowie zaczęli sobie nawet żartować, że chyba będzie nocleg na promie, że może uda się zamówić pizzę i przerzucą nam z brzegu itd. W końcu doświadczenie starszego sternika pokonało niedogodności i prom przybił. Teraz pozostało tylko jechać wprost na kemping. Było to o tyle łatwe, że kierunek był doskonale oznaczony drogowskazami z napisem „Camping”. Przejechałem przez rynek, a właściwie przeszedłem, ponieważ trwał tam jakiś festyn i trzeba było się przeciskać między ludźmi, i o 18:40 byłem już na kempingu Hofmühle w Ottensheim. Miałem więc jeszcze sporo czasu aby przed zmrokiem rozbić namiot, wziąć prysznic, zjeść kolację i przygotować się do snu. Kiedy zrobiło się ciemno, spałem jak dziecko na austriackiej ziemi.
Zgodnie z wcześniejszym zamiarem wstałem punkt szósta, całkowicie wyspany. W optymistycznym nastroju odprawiłem Mszę św. modląc się o szczęśliwą drogę i zszedłem na śniadanie. Co prawda pogoda była bezchmurna, jednak ranek nie należał do zbyt ciepłych. Mimo to postanowiłem posiłek spożyć na tarasie i napawać się wspaniałym widokiem na Dunaj, który miał stać się od dziś nieodłącznym towarzyszem mej drogi. Wyśmienite śniadanie z aromatyczną, świeżo zaparzoną kawą przyniesioną przez panią kelnerkę w czajniczku komponowało się w niepowtarzalny sposób z tym, co obserwowałem z tarasu. Pragnąłbym tę chwilę przeciągać w nieskończoność, jednak trzeba było w końcu wstać, spakować się i ruszyć w drogę. Pozostało uregulować niemały rachunek za nocleg i poszukać parkingu, na którym mógłbym bezpiecznie zostawić auto do powrotu. Przed wyjazdem z Polski zdobyłem namiary na parking P+R znajdujący się na obrzeżach miasta. Tam więc postanowiłem się skierować. Niestety, nie dość, że miejsce to znajdowało się na wysokim wzgórzu (co oznaczało, że po powrocie będę musiał się wspinać z rowerem na szczyt), to jeszcze okazało się być kompletnie odludnym placem gdzieś w krzakach. Takie coś mnie nie interesowało. Zjechałem więc z powrotem bliżej centrum wypatrując czegoś bardziej stosownego. Szybko znalazłem parking przed sklepem z materiałami budowlanymi, w dość ruchliwym miejscu. Przygotowałem rower do jazdy, zamocowałem sakwy i o 9:45 ruszyłem w drogę. Miałem tym większe szczęście, że po drodze minąłem dworzec kolejowy, więc łatwo było zapamiętać drogę, aby po powrocie sprawnie odnaleźć samochód. Jechałem wzdłuż Dunaju wierząc, że znajdę jakieś oznaczenie szlaku, którym miałem się poruszać. Nie miałem bowiem nawet kawałka mapy. Zatrzymałem się przy informacji turystycznej myśląc, iż dostanę tam jakiś darmowy folder opisujący Donauradweg, jednak nic takiego tam nie było. Co prawda przebiegiem szlaku nie martwiłem się zbytnio – byłem przekonany, że jest doskonale oznaczony – bardziej interesowała mnie baza noclegowa, a ściślej rzecz ujmując kempingi. Nie wiedziałem, czy jest ich dużo, czy mało, gdzie są położone i jak gęsto. O tym się miałem dopiero przekonać, więc w dużym stopniu wyruszałem „na czuja”. Tabliczkę z oznaczeniem szlaku odnalazłem bez problemu i po pokonaniu mostu, a następnie tunelu, który wczoraj przyczynił się do oczarowania mnie starówką Pasawy, szybko opuściłem gościnne miasteczko. Mając rzekę po prawej ruszyłem na wschód. Po porannym chłodzie nie było już śladu, słońce zaczynało mocno dawać o sobie znać, ale jeszcze nie było zbyt dokuczliwe. Jedynie wiatr był przeciwko mnie (dosłownie).
Przez chwilę zastanawiałem się, czy słusznie dobrałem kierunek wyprawy. Może należało jechać z Węgier do Bawarii? Wtedy wiatr miałbym w plecy i jechałoby się dużo lżej, no i przede wszystkim szybciej. Ale z kolei wyprawa straciłaby wtedy większość swojego uroku. Trasy zawsze dobieram tak, aby celem było duże miasto w kraju, którego nie znam. Zapewniam sobie w ten sposób emocje porównywalne ze zdobywaniem szczytów w górach. Sama droga może być piękna, malownicza, ale przecież równie dobrze może być monotonna i uciążliwa, wtedy radość z dotarcia do celu, ze „zdobycia” miasta czy choćby nowego kraju, rekompensuje trudy. Zresztą nawet w czasach, gdy podróżuje się szybko i łatwo przy pomocy nowoczesnych środków transportu, dotarcie dokądś wyłącznie siłą własnych mięśni przynosi nieopisaną radość.
Szlak wzdłuż Dunaju jest utwardzony i doskonale oznaczony. Miałem nadzieję, że tak będzie na całej trasie, we wszystkich krajach. Jechałem teraz wzdłuż granicy niemiecko-austriackiej przebiegającej w tym miejscu dokładnie na Dunaju, o czym nie miałem pojęcia. Wiedziałem tylko tyle, że w pewnym momencie mam ją przeciąć i wjechać do Austrii. Tymczasem minąłem sklep sieci Netto zastanawiając się, czy nie wejść i nie zrobić zakupów. Uznałem jednak, że jest zbyt wcześnie na postój, muszę się najpierw trochę rozruszać. Punktualnie w południe przekroczyłem granicę.
Właściwie niewiele się zmieniło, jedynie kolory tablic z nazwami miejscowości i oznaczeń drogowych. Ale wciąż ten sam język w napisach i w rozmowach większości mijających mnie rowerzystów. Choć trzeba przyznać, że towarzystwo było dość międzynarodowe. Szlak Eurovelo 6 jest bardzo popularny, ma wręcz opinię jednego z najpiękniejszych szlaków rowerowych w Europie, nic dziwnego więc, że podążają nim turyści wszelkiej maści i narodowości. W środku sezonu jest tu dość tłoczno. To jednak nie było problemem. Ponieważ minęło południe, zaczęło mi doskwierać pragnienie. A tu, jak na złość, żadnego najmniejszego sklepu. Poznałem więc specyfikę tego szlaku. Ponieważ prowadzi on niemal wyłącznie nad rzeką, przez miejscowości przejeżdża się bardzo rzadko. Ponadto w Austrii, podobnie jak w Niemczech, w wioskach sklepów nie ma. Dość często co prawda mijałem tzw. gasthausy czyli gospody oferujące różnego rodzaju potrawy i napoje, a także pokoje noclegowe, lecz przy moim skromnym budżecie zarówno jedzenie w takich miejscach, jak i nocowanie, zdecydowanie odpadało. Kiedy jednak woda w bidonie definitywnie się skończyła, a organizm sygnalizował, że jedzie na rezerwie, dałem za wygraną i zatrzymałem się w gasthausie. Zamówiłem dwie półlitrowe szklanki lodowatej wody i rozkoszując się każdym łykiem spocząłem na leżaku przed gospodą. Była to jedna z nielicznych chwil relaksu w trakcie drogi.
Za sobą miałem już 40 przejechanych kilometrów, przed sobą jeszcze ponad drugie tyle (dzienne odcinki planowałem na około 100 km), więc pozwoliłem sobie na półgodzinny odpoczynek, po czym zapłaciłem rachunek (3,20 euro za litr wody – była to najdroższa woda, jaką wypiłem w życiu), przelałem resztę wody do bidonu i ruszyłem dalej. Pięć kilometrów dalej, w pobliżu wioski o swojsko brzmiącej dwuliterowej nazwie: Au, czekała mnie przeprawa na drugą stronę Dunaju. Duża tablica informowała, że dalej szlak się kończy i trzeba skorzystać z promu. Do wyboru pozostawiono dwie opcje: krótszą i dłuższą. Krótsza to przeprawa wprost na drugą stronę za półtora euraka, dłuższa to podróż promem aż za następne zakole, do miejscowości Inzell (ok. 4 km) kosztująca 5 euro. Zdecydowałem się oczywiście na tę pierwszą i już za chwilę wraz z innymi oczekującymi załadowałem się na prom, a właściwie „promik” – stateczek miał wielkość dużej motorówki.
Szyper szybciutko przeprawił nas na drugi brzeg i wygramoliwszy się na ląd ujrzałem nowoczesny system przywoływania promu. Faktycznie zastanawiałem się, co się dzieje, gdy ruch na szlaku jest mniejszy i ktoś chce się akurat przeprawić, kiedy prom znajduje się przycumowany (z braku chętnych) na przeciwległym brzegu. Po to jest właśnie potrzebny nowoczesny system przywoływania. Wygląda tak:
Prawda, że sprytne? Kątem oka zauważyłem, że turyści korzystający z dłuższej przeprawy promowej jeszcze czekają na swój statek, co tym bardziej utwierdziło mnie w słuszności wyboru krótszej opcji. Zanim oni dopłyną na swoje miejsce, ja już będę dużo dalej. Teraz jechałem dla odmiany południowym brzegiem Dunaju, co oznaczało zwiększenie komfortu, gdyż przez znaczną większość drogi mogłem podróżować w cieniu.
Krajobraz przez cały dzień w zasadzie był taki sam, co zaczęło mnie już nużyć. Ciągle tylko Dunaj i Dunaj, a po obu jego stronach zalesione wzgórza, od czasu do czasu tylko na którymś z nich pojawił się jakiś zameczek albo kościół.
Krajobraz bajkowy, ale jednak monotonny. Dodając do tego fakt, że Dunaj w tym miejscu ma raczej zieloną barwę związaną z dopływem Innu, która to rzeka spływając z Alp i wpadając do Dunaju w Pasawie barwi go właśnie na zielono, jak dla mnie tenże krajobraz zdecydowanie był zielenią przesycony. Z tego samego powodu nigdy nie ciągnęło mnie do dżungli. Roślinność ma jednak tę zaletę, że zawsze się znajdzie coś do jedzenia. Miałem już za sobą sześćdziesiąty kilometr trasy, na zegarku minęła piętnasta, po prawej zobaczyłem krzaki jeżyn, więc mogłem pozwolić sobie na krótką przerwę i konsumpcję owocową. Kiedy podróżuje się w upale, to pomimo dużego wysiłku organizmu nie chce się bardzo jeść (zwłaszcza po pysznym, obfitym śniadaniu). Aczkolwiek pora była już wybitnie obiadowa i niewielki jak na razie głód powoli zaczął dochodzić do głosu. Jeżyny pomogły go tymczasowo zaspokoić, wiedziałem jednak, że trzeba szukać sklepu. A tu jak na złość żadnej miejscowości. Tylko las i Dunaj, po którym co jakiś czas przepływały wycieczkowce.
Szlak wzdłuż Dunaju ma jednak tę nieocenioną zaletę, że jest płaski. Mam problemy z prawym kolanem, więc jadąc z sakwami po górkach (nawet niekoniecznie bardzo wysokich) szybko wysiadam. Dlatego trasy na wyprawach staram się dobierać jak najbardziej płaskie. W zeszłym roku Holandię i Belgię przejechałem fantastycznie (droga płaska jak stół), ale kiedy wjechałem do Anglii, rozpoczęły się problemy. Udało się co prawda, ale było bardzo ciężko. Dlatego w tym roku postanowiłem dokładniej sprawdzić ukształtowanie terenu i strzeliłem w dziesiątkę. Pod względem trudności Donauradweg nadaje się nawet dla dzieci. Zresztą po drodze mijałem bardzo dużo rodzin z dzieciakami w różnym wieku. Teraz właśnie przede mną jechał ojciec z kilkuletnim synem, w podobnym tempie co ja, więc dość długo podążałem za nimi myśląc jakie to jest piękne. Przecież nic tak nie buduje relacji jak wspólnie spędzony czas , wspólny trud i wysiłek. Gdybym miał dzieci, na pewno też zabierałbym je ze sobą na wyprawę.
Uff, w końcu jakaś miejscowość – Aschach an der Donau. Zostawiłem więc ojca z synem i odbiłem w prawo szukając sklepu. Długo szukać nie musiałem, bo zaraz pojawił się duży szyld marketu bardzo popularnej w Austrii holenderskiej sieci Spar. Podjadłem więc co nieco, popiłem, zrobiłem zakupy na kolację i śniadanie, wiedząc, że pewnie więcej sklepów już dziś nie znajdę, odpocząłem chwilę i około 16:30 ruszyłem dalej. Za Aschach krajobraz się zmienił. Zniknęły wzgórza, Dunajowi wrócił niebieski kolor i wreszcie zrobiło się wkoło więcej przestrzeni. Dotyczyło to także ludzi, ponieważ nagle jakby ruch na szlaku zamarł. Wcześniej co chwila kogoś się mijało, pozdrawiało (jest tu taki zwyczaj), często ktoś mnie wyprzedzał, teraz zaś przez bardzo długie odcinki jechałem sam. Było to tak dziwne, że aż musiałem się upewnić, czy na pewno jadę dalej tym samym szlakiem.
Urozmaicenie krajobrazu miało jednak tę wadę, że słońce zaczęło bardziej dokuczać. Również wiatr, z racji otwartej przestrzeni, miał więcej pola do popisu. A przypomnę, że wciąż wiał ze wschodu, czyli w kierunku przeciwnym do jazdy. To wszystko wzmogło uczucie zmęczenia. Postanowiłem więc powoli rozglądać się za kempingiem. Początkowy plan zakładał, że uda się dziś dotrzeć do Linz, ale doświadczenie podpowiadało, iż pierwszego dnia nie ma się co mordować.
Tak zbliżałem się do śluzy, a wielka tablica informowała, że mogę po niej przejechać na drugi brzeg lub też skorzystać z promu kilka kilometrów dalej. Niewiele myśląc postanowiłem jechać dalej i w ten sposób niedługo potem po przeciwnej stronie zaczęło wyłaniać się powoli miasteczko Ottenheim, gdzie – jak informowała inna tablica – powinien znajdować się kemping.
Dotarłem do promu, nieco większego tym razem, bo przeznaczonego również do obsługi ruchu samochodowego. Dziwny to był prom. Poruszał się praktycznie bezgłośnie, aż zacząłem mieć wątpliwości, czy na pewno posiada silnik. Może – jak za czasów starożytnych – pod pokładem siedzą galernicy i wiosłują? Ale po dokładnym nadstawieniu ucha na rufie zdało się słyszeć lekkie brzęczenie silnika śruby. Cumował ten prom do nabrzeża burtami, a nie jak normalne promy dziobem lub rufą.
Sternikiem był dość młody chłopak, instruowany przez dużo starszego kolegę, a ostatecznie przez niego wyręczony, gdy nijak nie udało mu się trafić w odpowiednie miejsce przy nabrzeżu. Zrobił trzy podejścia i każde z nich skończyło się fiaskiem. Inni pasażerowie zaczęli sobie nawet żartować, że chyba będzie nocleg na promie, że może uda się zamówić pizzę i przerzucą nam z brzegu itd. W końcu doświadczenie starszego sternika pokonało niedogodności i prom przybił. Teraz pozostało tylko jechać wprost na kemping. Było to o tyle łatwe, że kierunek był doskonale oznaczony drogowskazami z napisem „Camping”. Przejechałem przez rynek, a właściwie przeszedłem, ponieważ trwał tam jakiś festyn i trzeba było się przeciskać między ludźmi, i o 18:40 byłem już na kempingu Hofmühle w Ottensheim. Miałem więc jeszcze sporo czasu aby przed zmrokiem rozbić namiot, wziąć prysznic, zjeść kolację i przygotować się do snu. Kiedy zrobiło się ciemno, spałem jak dziecko na austriackiej ziemi.