Donauradweg. Z Bawarii do Węgier - dzień 2
Sobota, 17 sierpnia 2013 | dodano:13.09.2013
Km: | 106.40 | Czas: | 08:33 | km/h: | 12.44 | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | Rower: | Kross Trans Alp 2009 |
OTTENSHEIM (A) – Linz – Abwinden – Stacherlsiedlung – Mauthausen – Au an der Donau – Naarn im Machland – Heinz-Lettner-Siedlung – Grein – Persenbeug – Hagsdorf – Metzling – GRANZ (A) /106km
Pobudka o świcie. Dzień zapowiadał się – podobnie jak wczoraj – słoneczny i gorący. Po porannych modlitwach i Mszy św. wyjrzałem z namiotu, aby sprawdzić, czy wyschła uprana wczoraj koszulka Adidasa. Była jeszcze lekko wilgotna, ale można było spokojnie ją włożyć, żeby doschła na ciele. To był dobry zakup – oddychający, lekki materiał zapewniał fantastyczny komfort jazdy w wysokich temperaturach, a piorąc tę koszulkę codziennie wieczorem właściwie mógłbym w niej przejechać całą wyprawę. Problem powstałby tylko wtedy, gdyby padał deszcz. Na to jednak – jak na razie – wcale się nie zanosiło. Zjadłem śniadanie, wypiłem kawę i zwinąwszy namiot ruszyłem w drogę niemalże punktualnie o dziewiątej. Pamiętałem przy tym, aby koniecznie nałożyć opaskę na prawe kolano - wczorajsza jazda bez opaski skutkowała wieczornym bólem. Po wyjeździe z Ottensheim szlak prowadził wzdłuż drogi numer 127, co oznaczało wdychanie spalin, ale bez uszczerbku dla bezpieczeństwa – ścieżka rowerowa była doskonale odseparowana od ruchu samochodowego.
Znów po obu stronach Dunaju wyrosły wzgórza. Na jednym z nich, na przeciwległym brzegu stał kościół przypominający mi stare dobre czasy w Krajniku Górnym i kościółek filialny w Zatoni, równie bajecznie położony, co ten.
Rozmarzyłem się trochę, a tu zaraz wjazd do Linz. Naturalnie nie był to wjazd taki, jakiego człowiek by sobie życzył. Właściwe miasto (centrum) jest położone na południowym brzegu rzeki, więc z racji czasowych nie mogłem go zwiedzić. Musiałem zadowolić się widokiem z przeciwnej strony.
Minąłem również przystań dla statków wycieczkowych. Uwagę moją przykuł prawdziwy parowiec „Schönbrunn” pochodzący z 1912 roku. W 1995 roku został uratowany przez Austriackie Towarzystwo Historii Kolei (ÖGEG) przed pocięciem na żyletki i odtąd kursuje po Dunaju wożąc wycieczki na specjalne zamówienie. Wydaje mi się, że właśnie się gdzieś wybierał, ponieważ na nabrzeżu gromadzili się ludzie, a z komina co jakiś czas wydobywał się gęsty dym świadczący o rozruchu silnika.
Za Linz ścieżka wiodła wałem przeciwpowodziowym. Miasto szybko zniknęło z oczu, a jego miejsce zajęły zabudowania przemysłowe, w tym petrochemia.
Kilkanaście kilometrów dalej szlak rozstał się z Dunajem i skręcił w lewo. Przejechałem przez wioskę Abwinden, w której oczywiście nie było sklepu,
ale już w następnej miejscowości – Stacherlsiedlung – napotkałem Spara. Kupiłem trochę owoców, obowiązkowo wodę, trochę podjadłem i po piętnastu minutach ruszyłem dalej, kierując się do Mauthausen. Tu przejeżdżałem obok centrum sportowego, posiadającego różnorakie boiska oraz odkryty basen, co wzbudziło na chwilę żal, że nie mogę przystanąć i zakosztować kąpieli. Było już po dwunastej, więc słońce zaczęło mocno przypiekać, a temperatura dochodziła pewnie do 30 stopni. Szlak tymczasem prowadził przez starą część miejscowości, pozwalając na podziwianie pięknych kamienic.
Na chwilę znalazłem się znów nad Dunajem, lecz niecałe dwa kilometry później znów czekało mnie odbicie w lewo i przejazd przez kolejne wioski, m. in. Albern. Cieszyłem się, gdyż wnosiło to w moją trasę tak potrzebne urozmaicenie.
Przejeżdżałem przez miejscowość Au. Nazwa coś mi mówiła… tak, wczoraj w wiosce o takiej samej nazwie witał mnie prom. Ciekawe, dlaczego dwie miejscowości położone nad Dunajem nazywają się tak samo. Gdyby to było w Polsce, pomyślałbym, że często tu coś kogoś boli. Ale może po niemiecku też to słowo coś konkretnego znaczy? Sprawdziłem. „Au” oznacza „ał!”, „oj!”, „o!” itp. Czyli jednak boli...
Potem kilka innych wiosek i znów powrót na wał. Tym razem na dłużej, bo prawie dziesięć kilometrów. Przy śluzie zrobiono miejsce do odpoczynku. Ruch na szlaku był duży, a więc w tym miejscu również napotkałem wielkie zgromadzenie rowerzystów siedzących, stojących, jedzących i robiących inne, nie mniej wyszukane czynności.
Obok restauracji stała studnia z cudownie chłodną wodą do picia. Spędziłem w tym miejscu około kwadransa, następnie rzuciłem okiem na tablicę informacyjną ze schematycznym przebiegiem szlaku.
I bądź tu człowieku mądry, jak jechać. Gdybym posiadał przewodnik, może dowiedziałbym się, która strona Dunaju jest ciekawsza, a tak pozostawało mi zdać się na własny instynkt, który podpowiadał kontynuację jazdy lewym brzegiem. Zatem ruszyłem i po kilku kilometrach wjechałem do miejscowości Heinz-Lettner-Siedlung. Wjazd ten odbywał się za pomocą bramy, a jej tu obecność została wyjaśniona za pomocą zaznaczonej linii z datą największego jak dotąd poziomu wody. Stało się jasne, że cała wioska jest otoczona wałem, który od czasu do czasu przerywany jest bramami wjazdowymi, zamykanymi podczas powodzi. Bardzo sprytne rozwiązanie chroniące ludzki dobytek. Choć widać, że w 2002 mało brakowało…
Jeszcze tylko przejazd przez dwie podobne miejscowości, kawałek lasu i definitywny powrót nad Dunaj. Jechało się dosyć dobrze, powoli dochodziła piętnasta, a na widnokręgu wyrastały wzgórza.
Około piętnastej dojeżdżałem już do miasteczka Grein. Postanowiłem jeszcze przed nim zrobić sobie przerwę posiłkową, tym bardziej, że był to już 73 kilometr drogi. Kiedy zobaczyłem ławeczkę w cieniu, nie namyślając się długo zatrzymałem rower i przez kwadrans odpoczywałem, przy okazji jedząc kupione w Stacherlsiedlung gruszki.
Dunajem przepływała właśnie rodzina na motorówce, dziecko radośnie machało w moją stronę. Zawsze w takich sytuacjach mam wątpliwości, czy to do mnie machają, bo przecież nie znam ludzi, ale rozejrzawszy się wokół nikogo innego nie ujrzałem, więc odmachałem dziecku. Niech się cieszy.
Potem już swobodnie wjechałem do Grein. To niewielkie miasteczko, ale otwarte na turystów, ponieważ na nabrzeżu ujrzałem specjalnie umieszczone gniazdka z prądem, w których za drobną opłatą można sobie doładować różnorakie urządzenia. Rozwiązanie genialne, pod warunkiem, że ktoś ma na to czas. Ja nie miałem. Zresztą w tej chwili i tak nie było mi to potrzebne. Komórka wyłączona, a z tabletu jeszcze nie korzystałem, więc naładowany w 100 procentach. Opuściłem więc Grein i przez długi czas znów podążałem wzdłuż rzeki.
Za miejscowością Persenbeug dostrzegłem pewną zmianę w krajobrazie. Na horyzoncie nieśmiało zaczęły pokazywać się góry.
Był to znak, że przejechałem już spory dystans (istotnie, minął już dziewięćdziesiąty kilometr) i należy zacząć rozglądać się za kempingiem. Niestety, jak na razie żadnego śladu tegoż. Za to krajobraz chwilowo urzekający. Przydrożne kapliczki na tle wzgórz wyglądały cudnie.
Natomiast parę kilometrów dalej natknąłem się na swojski element.
Od razu przywołał on wspomnienia związane z posiadaniem tego cudu polskiej myśli technicznej. W swoim krótkim życiu byłem właścicielem aż trzech maluchów i każdego wspominam z sentymentem. Ale na bok sentymenty. Liczba zrobionych dziś kilometrów na liczniku przybrała właśnie postać trzycyfrową , a ja tu wciąż nie mogę znaleźć kempingu, ani nawet żadnej wskazówki, gdzie mógłby taki być. Z jednej strony lubię na wyprawach tę adrenalinę, nutkę niepewności, która towarzyszy mi późnym popołudniem przy szukaniu noclegu, z drugiej strony nie chciałbym nigdy pozostać bez noclegu, na domiar złego jeszcze gdzieś w polu. Teoretycznie mógłbym w ostateczności rozbić się gdzieś na trawie, ale po całym dniu jazdy nic nie zastąpi cywilizowanego prysznica i… poczucia bezpieczeństwa. Gdy tak rozmyślałem, oczom mym dokładnie na wprost ukazał się duży napis „Camping”. Ucieszyłem się bardzo, postanawiając oczywiście zostać tu na noc, ale pojechałem jeszcze kawałek dalej, by znaleźć jakiś sklep. Miałem co prawda jakieś resztki jedzenia na rano, ale bałem się, że jutro niedziela, a więc zapewne wszystko pozamykane, a ja muszę mieć wodę i jedzenie na cały dzień. Znalazłem sklep, ale zamknięty. Byłem wkurzony. Co za kretyn zamyka sklep w sobotnie popołudnie (nie było jeszcze osiemnastej)? Pokręciłem się jeszcze po okolicy myśląc, że znajdę może jakiś inny, ale nic z tego. Pozostało mi zameldować się na kempingu, rozbić namiot, wyprać koszulkę, wziąć prysznic i pójść spać. Przed snem jednak jeszcze udało mi się uruchomić internet. Zameldowałem się na facebooku, myląc przy okazji nazwę miejscowości, w której się znalazłem: kliknąłem Grein a nie Granz, jak być powinno. Napisałem również pozdrowienia: Herzliche Grüße von Österreich! Przejechałem już 200 km, widoki są cudowne, pogoda wspaniała. Do Wiednia jeszcze ok. 130 km więc jutro się raczej nie uda, nastawiam się na przejazd przez stolicę w poniedziałek. Dziś rozbiłem się na kempingu nad Dunajem i pozdrawiam wszystkich z namiotu.
Pobudka o świcie. Dzień zapowiadał się – podobnie jak wczoraj – słoneczny i gorący. Po porannych modlitwach i Mszy św. wyjrzałem z namiotu, aby sprawdzić, czy wyschła uprana wczoraj koszulka Adidasa. Była jeszcze lekko wilgotna, ale można było spokojnie ją włożyć, żeby doschła na ciele. To był dobry zakup – oddychający, lekki materiał zapewniał fantastyczny komfort jazdy w wysokich temperaturach, a piorąc tę koszulkę codziennie wieczorem właściwie mógłbym w niej przejechać całą wyprawę. Problem powstałby tylko wtedy, gdyby padał deszcz. Na to jednak – jak na razie – wcale się nie zanosiło. Zjadłem śniadanie, wypiłem kawę i zwinąwszy namiot ruszyłem w drogę niemalże punktualnie o dziewiątej. Pamiętałem przy tym, aby koniecznie nałożyć opaskę na prawe kolano - wczorajsza jazda bez opaski skutkowała wieczornym bólem. Po wyjeździe z Ottensheim szlak prowadził wzdłuż drogi numer 127, co oznaczało wdychanie spalin, ale bez uszczerbku dla bezpieczeństwa – ścieżka rowerowa była doskonale odseparowana od ruchu samochodowego.
Znów po obu stronach Dunaju wyrosły wzgórza. Na jednym z nich, na przeciwległym brzegu stał kościół przypominający mi stare dobre czasy w Krajniku Górnym i kościółek filialny w Zatoni, równie bajecznie położony, co ten.
Rozmarzyłem się trochę, a tu zaraz wjazd do Linz. Naturalnie nie był to wjazd taki, jakiego człowiek by sobie życzył. Właściwe miasto (centrum) jest położone na południowym brzegu rzeki, więc z racji czasowych nie mogłem go zwiedzić. Musiałem zadowolić się widokiem z przeciwnej strony.
Minąłem również przystań dla statków wycieczkowych. Uwagę moją przykuł prawdziwy parowiec „Schönbrunn” pochodzący z 1912 roku. W 1995 roku został uratowany przez Austriackie Towarzystwo Historii Kolei (ÖGEG) przed pocięciem na żyletki i odtąd kursuje po Dunaju wożąc wycieczki na specjalne zamówienie. Wydaje mi się, że właśnie się gdzieś wybierał, ponieważ na nabrzeżu gromadzili się ludzie, a z komina co jakiś czas wydobywał się gęsty dym świadczący o rozruchu silnika.
Za Linz ścieżka wiodła wałem przeciwpowodziowym. Miasto szybko zniknęło z oczu, a jego miejsce zajęły zabudowania przemysłowe, w tym petrochemia.
Kilkanaście kilometrów dalej szlak rozstał się z Dunajem i skręcił w lewo. Przejechałem przez wioskę Abwinden, w której oczywiście nie było sklepu,
ale już w następnej miejscowości – Stacherlsiedlung – napotkałem Spara. Kupiłem trochę owoców, obowiązkowo wodę, trochę podjadłem i po piętnastu minutach ruszyłem dalej, kierując się do Mauthausen. Tu przejeżdżałem obok centrum sportowego, posiadającego różnorakie boiska oraz odkryty basen, co wzbudziło na chwilę żal, że nie mogę przystanąć i zakosztować kąpieli. Było już po dwunastej, więc słońce zaczęło mocno przypiekać, a temperatura dochodziła pewnie do 30 stopni. Szlak tymczasem prowadził przez starą część miejscowości, pozwalając na podziwianie pięknych kamienic.
Na chwilę znalazłem się znów nad Dunajem, lecz niecałe dwa kilometry później znów czekało mnie odbicie w lewo i przejazd przez kolejne wioski, m. in. Albern. Cieszyłem się, gdyż wnosiło to w moją trasę tak potrzebne urozmaicenie.
Przejeżdżałem przez miejscowość Au. Nazwa coś mi mówiła… tak, wczoraj w wiosce o takiej samej nazwie witał mnie prom. Ciekawe, dlaczego dwie miejscowości położone nad Dunajem nazywają się tak samo. Gdyby to było w Polsce, pomyślałbym, że często tu coś kogoś boli. Ale może po niemiecku też to słowo coś konkretnego znaczy? Sprawdziłem. „Au” oznacza „ał!”, „oj!”, „o!” itp. Czyli jednak boli...
Potem kilka innych wiosek i znów powrót na wał. Tym razem na dłużej, bo prawie dziesięć kilometrów. Przy śluzie zrobiono miejsce do odpoczynku. Ruch na szlaku był duży, a więc w tym miejscu również napotkałem wielkie zgromadzenie rowerzystów siedzących, stojących, jedzących i robiących inne, nie mniej wyszukane czynności.
Obok restauracji stała studnia z cudownie chłodną wodą do picia. Spędziłem w tym miejscu około kwadransa, następnie rzuciłem okiem na tablicę informacyjną ze schematycznym przebiegiem szlaku.
I bądź tu człowieku mądry, jak jechać. Gdybym posiadał przewodnik, może dowiedziałbym się, która strona Dunaju jest ciekawsza, a tak pozostawało mi zdać się na własny instynkt, który podpowiadał kontynuację jazdy lewym brzegiem. Zatem ruszyłem i po kilku kilometrach wjechałem do miejscowości Heinz-Lettner-Siedlung. Wjazd ten odbywał się za pomocą bramy, a jej tu obecność została wyjaśniona za pomocą zaznaczonej linii z datą największego jak dotąd poziomu wody. Stało się jasne, że cała wioska jest otoczona wałem, który od czasu do czasu przerywany jest bramami wjazdowymi, zamykanymi podczas powodzi. Bardzo sprytne rozwiązanie chroniące ludzki dobytek. Choć widać, że w 2002 mało brakowało…
Jeszcze tylko przejazd przez dwie podobne miejscowości, kawałek lasu i definitywny powrót nad Dunaj. Jechało się dosyć dobrze, powoli dochodziła piętnasta, a na widnokręgu wyrastały wzgórza.
Około piętnastej dojeżdżałem już do miasteczka Grein. Postanowiłem jeszcze przed nim zrobić sobie przerwę posiłkową, tym bardziej, że był to już 73 kilometr drogi. Kiedy zobaczyłem ławeczkę w cieniu, nie namyślając się długo zatrzymałem rower i przez kwadrans odpoczywałem, przy okazji jedząc kupione w Stacherlsiedlung gruszki.
Dunajem przepływała właśnie rodzina na motorówce, dziecko radośnie machało w moją stronę. Zawsze w takich sytuacjach mam wątpliwości, czy to do mnie machają, bo przecież nie znam ludzi, ale rozejrzawszy się wokół nikogo innego nie ujrzałem, więc odmachałem dziecku. Niech się cieszy.
Potem już swobodnie wjechałem do Grein. To niewielkie miasteczko, ale otwarte na turystów, ponieważ na nabrzeżu ujrzałem specjalnie umieszczone gniazdka z prądem, w których za drobną opłatą można sobie doładować różnorakie urządzenia. Rozwiązanie genialne, pod warunkiem, że ktoś ma na to czas. Ja nie miałem. Zresztą w tej chwili i tak nie było mi to potrzebne. Komórka wyłączona, a z tabletu jeszcze nie korzystałem, więc naładowany w 100 procentach. Opuściłem więc Grein i przez długi czas znów podążałem wzdłuż rzeki.
Za miejscowością Persenbeug dostrzegłem pewną zmianę w krajobrazie. Na horyzoncie nieśmiało zaczęły pokazywać się góry.
Był to znak, że przejechałem już spory dystans (istotnie, minął już dziewięćdziesiąty kilometr) i należy zacząć rozglądać się za kempingiem. Niestety, jak na razie żadnego śladu tegoż. Za to krajobraz chwilowo urzekający. Przydrożne kapliczki na tle wzgórz wyglądały cudnie.
Natomiast parę kilometrów dalej natknąłem się na swojski element.
Od razu przywołał on wspomnienia związane z posiadaniem tego cudu polskiej myśli technicznej. W swoim krótkim życiu byłem właścicielem aż trzech maluchów i każdego wspominam z sentymentem. Ale na bok sentymenty. Liczba zrobionych dziś kilometrów na liczniku przybrała właśnie postać trzycyfrową , a ja tu wciąż nie mogę znaleźć kempingu, ani nawet żadnej wskazówki, gdzie mógłby taki być. Z jednej strony lubię na wyprawach tę adrenalinę, nutkę niepewności, która towarzyszy mi późnym popołudniem przy szukaniu noclegu, z drugiej strony nie chciałbym nigdy pozostać bez noclegu, na domiar złego jeszcze gdzieś w polu. Teoretycznie mógłbym w ostateczności rozbić się gdzieś na trawie, ale po całym dniu jazdy nic nie zastąpi cywilizowanego prysznica i… poczucia bezpieczeństwa. Gdy tak rozmyślałem, oczom mym dokładnie na wprost ukazał się duży napis „Camping”. Ucieszyłem się bardzo, postanawiając oczywiście zostać tu na noc, ale pojechałem jeszcze kawałek dalej, by znaleźć jakiś sklep. Miałem co prawda jakieś resztki jedzenia na rano, ale bałem się, że jutro niedziela, a więc zapewne wszystko pozamykane, a ja muszę mieć wodę i jedzenie na cały dzień. Znalazłem sklep, ale zamknięty. Byłem wkurzony. Co za kretyn zamyka sklep w sobotnie popołudnie (nie było jeszcze osiemnastej)? Pokręciłem się jeszcze po okolicy myśląc, że znajdę może jakiś inny, ale nic z tego. Pozostało mi zameldować się na kempingu, rozbić namiot, wyprać koszulkę, wziąć prysznic i pójść spać. Przed snem jednak jeszcze udało mi się uruchomić internet. Zameldowałem się na facebooku, myląc przy okazji nazwę miejscowości, w której się znalazłem: kliknąłem Grein a nie Granz, jak być powinno. Napisałem również pozdrowienia: Herzliche Grüße von Österreich! Przejechałem już 200 km, widoki są cudowne, pogoda wspaniała. Do Wiednia jeszcze ok. 130 km więc jutro się raczej nie uda, nastawiam się na przejazd przez stolicę w poniedziałek. Dziś rozbiłem się na kempingu nad Dunajem i pozdrawiam wszystkich z namiotu.