Donauradweg. Z Bawarii do Węgier - dzień 4
Poniedziałek, 19 sierpnia 2013 | dodano:19.09.2013
Km: | 102.90 | Czas: | 09:30 | km/h: | 10.83 | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | Rower: | Kross Trans Alp 2009 |
TULLN – Greifenstein – Höflein an der Donau – Kritzendorf – Klosterneuburg – Wien – Schönau an der Donau – Stopfenreuth – HAINBURG AN DER DONAU /103km
Dzień zapowiadał się wybitnie ekscytująco. Byłem już przecież niedaleko stolicy, zatem czekała mnie dziś “odsiecz wiedeńska” i oczywiście triumfalny przejazd po centrum, bo tego nie mogłem sobie odmówić. Nie mogłem zaplanować zwiedzania w dosłownym tego słowa znaczeniu z racji oczywistych: brak czasu. Gdybym chciał choć w części zwiedzić Wiedeń, musiałbym tam zostać na noc, a wtedy cała wyprawa by się posypała i nici z dotarcia do Budapesztu. Poza tym na drzwiach recepcji kempingu, w którym spędziłem noc, wisiała kartka z niezbyt optymistyczną prognozą pogody. Nawet na dziś przewidywane były przelotne opady, a kolejne dni miały być już deszczowo-burzowe. Na razie jednak na niebie nic tego nie zapowiadało. Przyszykowałem się więc do wyjazdu i parę minut po dziewiątej byłem już w drodze.
Początkowe kilkanaście kilometrów było monotonną jazdą wałem wzdłuż Dunaju. W miejscowości Greifenstein minąłem przystanie z różnej maści łodziami oraz jachtami i już po godzinie od wyjazdu napotkałem niechybny znak zbliżania się do stolicy.
Nie spodziewałem się, że jestem aż tak blisko. Ale wiedziałem też, że drogowskazy rowerowe (w odróżnieniu od samochodowych) pokazują dystans do granicy miejscowości, a nie do jej centrum. Zatem do tych dziesięciu kilometrów namalowanych na tablicy swobodnie można było dodać drugie tyle. Mimo to świadomość bliskości Wiednia dodała mi skrzydeł, co miało swoje konkretne odzwierciedlenie w zwiększeniu prędkości jazdy. W kolejnej miejscowości jednak zaczęły się schody. Znak informował o objeździe z powodu robót na szlaku. Objazd był oznaczony tablicami, ale tylko do pewnego momentu. Potem trzeba się było domyśleć, gdzie jechać, choć co prawda powrót nad Dunaj nie był zbyt trudny i znalazłem drogę intuicyjnie, bez żadnej omyłki. Około 10:30 wjeżdżałem do Kritzendorf i… napotkałem kolejny objazd. Tym razem znak nakazywał jazdę wzdłuż drogi L118, co sugerowało, że raczej żadnych następnych znaków nie będzie. Ponadto objazd niefortunnie zaczynał się od stromego podjazdu pod górę, co mocno zniechęcało. Ale skoro trzeba, to trzeba. Przed górką postanowiłem jednak skorzystać ze sklepu. Było już bardzo gorąco, brakowało płynów, poza tym warto też zaopatrzyć się w coś do jedzenia. Wypiłem cudownie zimny napój izotoniczny i mogłem już ruszyć pod górę. Oczywiście pieszo, bo przecież prawe kolano nie uciągnie ciężaru, a to praktycznie początek dzisiejszego etapu. Na szczęście więcej górek już nie było i po chwili dotarłem do Klosterneuburga. Nazwę miejscowości wyjaśniał okazały klasztor górujący nad miasteczkiem. Niestety nie znalazłem dogodnej pozycji do zrobienia zdjęcia. W mieście trochę się zakręciłem, ponieważ – jak przewidywałem – oznaczeń rowerowych nie było żadnych (wszak to tylko objazd), a drogowskazy samochodowe na Wiedeń kierowały ruch w stronę autostrady. Korzystając więc z kompasu i częściowo z intuicji wyjechałem na drogę numer 14 prowadzącą do Wiednia. Po drugiej stronie szosy przebiegała linia kolejowa, a za nią prawdopodobnie musiał się znajdować mój szlak, do którego chciałem powrócić. Na razie jednak trzymałem się tej szosy i w ten sposób o godz. 11:25 wjechałem w granice administracyjne Wiednia. To był jedyny moment, w którym ucieszyłem się z objazdu, ponieważ mogłem zrobić sobie triumfalne zdjęcie przy tablicy z nazwą miejscowości.
Znak pod spodem zakazywał używania sygnałów dźwiękowych, więc nie krzyczałem z radości, ale był to moment szczególny. Pierwsza z trzech stolic na założonej trasie została osiągnięta. Do drugiej (Bratysławy) pozostało około stu kilometrów. A potem już Węgry. Odniosłem w tym miejscu wrażenie, jakby cała wyprawa nagle radykalnie przyspieszyła swój bieg. Ze śpiewem na ustach wjeżdżałem więc do miasta, które powoli wynurzało się zza horyzontu.
Otwartą pozostała jedynie kwestia powrotu na szlak. Mógłbym co prawda już go nie szukać, tylko wjechać do miasta drogami, ale byłem ciekaw, jak mój szlak przebiega przez miasto. Oczywiście byłem pewien, że do centrum nie wjeżdża, ale w zasadzie w każdej chwili mogłem się od niego odłączyć, żeby zawitać do śródmieścia. Tymczasem cały czas podążałem wzdłuż drogi i szukałem okazji, żeby ją przeciąć, co nie było wcale takie proste.
Okazja nadarzyła się dopiero przy stacji Wien Nuβdorf. Szosa dwujezdniowa odeszła wiaduktem gdzieś na bok, jechałem więc zwykłą ulicą wzdłuż torów i wykorzystałem tunel pod stacją (na szczęście pozbawiony schodów) aby przejechać na drugą stronę. W ten sposób znalazłem się znów na moim szlaku nad Dunajem. To znaczy: myślałem, że to jest Dunaj. Jadąc drogą przeoczyłem moment, kiedy Dunaj rozdzielił się na dwie części (Dunaj i Nowy Dunaj), a następnie w południową stronę odłączył się wąski Donaukanal i to wzdłuż niego teraz jechałem. Patrząc na mapę wydaje się, że Wiedeń jest położony bezpośrednio nad Dunajem. Administracyjnie jest to jak najbardziej prawda, ale kiedy się jest fizycznie w mieście, to wygląda to zupełnie inaczej. Właściwa część miasta, z centrum włącznie, leży nad Donaukanal. Między nim a właściwym Dunajem leżą dzielnice Brigittenau i Leopoldstadt. Natomiast północną stronę Dunaju zajmuje Donaustadt – największa dzielnica miasta, oraz Floridsdorf, wyglądająca na najbardziej nowoczesną.
Szlak wzdłuż Donaukanal jest mało atrakcyjny, ponieważ oprócz kanału i paru budynków po przeciwnej stronie nic więcej nie widać. Ulica, wzdłuż której się jedzie, położona jest dużo wyżej i wszystko zasłania. Co jakiś czas mijałem mosty, przed którymi można zjechać ze szlaku i „wynurzyć się” z kanału, ale szukałem odpowiedniego momentu. Nadszedł on, gdy zobaczyłem drogowskaz z napisem „Ring-Rund Radweg”, co natychmiast skojarzyło mi się z rundką po centrum. Postanowiłem skorzystać z tego szlaku, mając nadzieję, że przeprowadzi mnie przez to, co w Wiedniu najlepsze. Przy moście Augartenbrücke rozstałem się więc z Donauradweg i podążyłem ulicą Schottenring do centrum.
Wiedeń zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Wyczuwa się od razu, że to miasto ma klasę, nosi w sobie pewien majestat. Widać to chociażby w architekturze, w panującym tu porządku.
Przy Rooseveltplatz dostrzegłem kościół wyglądający na katedrę.
Nie była to jednak katedra, ale tzw. Kościół Wotywny (Votivkirche), neogotycka świątynia z XIX wieku, wzorowana na francuskich trzynastowiecznych kościołach gotyckich. Skręciłem w Universitätsring i minąłem z lewej strony Teatr Zamkowy,
z prawej zaś ratusz, pełniący do dziś nieprzerwanie swoją funkcję.
Nieco dalej uwagę przykuwa okazały budynek parlamentu Austrii.
Choć został wybudowany w XIX wieku, to jego styl przywodzi na myśl starożytną Grecję, jako kolebkę demokracji.
Następnie przejeżdżałem obok Maria-Theresien-Platz. Mieści się tam Muzeum Historii Naturalnej
oraz Muzeum Historii Sztuki.
Pośrodku placu zaś okazały pomnik cesarzowej Marii Teresy autorstwa Kaspara von Zumbuscha.
Dalej po lewej brama zamkowa upamiętniająca cesarza Franciszka Józefa I oraz bohaterskich żołnierzy.
Ponieważ minęło już dawno południe, zatrzymałem się na chwilę w ogrodach zamkowych (Burggarten) i posiliłem się gruszkami. Po chwili znów jechałem ringiem, żeby obejrzeć słynną Operę Wiedeńską.
Ciekawostką jest, że neorenesansowy budynek opery nie został pozytywnie odebrany przez mieszkańców Wiednia, a jego architekci popełnili samobójstwo. Opera obroniła się jednak dzięki dziełom w niej wystawianym, pisanym przez najlepszych twórców: Mozarta, Straussa i Beethovena.
Następnie przystanąłem przy bramie parku miejskiego
i – zmierzając już ku kanałowi – przy ładnie zdobionym gmachu Ministerstwa Gospodarki.
Wyjechałem wprost na most Aspernbrücke
gdzie moją uwagę przykuł przycumowany przy nabrzeżu kanału statek-restauracja z basenem. Ciekawy pomysł.
Było już dobrze po trzynastej, należało więc powoli wyjeżdżać z miasta. Zwiedzanie zajęło mi w sumie niewiele ponad godzinę, zatem trudno to właściwie nazwać zwiedzaniem, ale doliczając do tego czas potrzebny na wyjazd z miasta, uznałem, że już późno. Zacząłem szukać oznaczeń szlaku, ale nigdzie ich nie było. Widocznie szlak przekroczył kanał. Przejechałem na drugą stronę, ale tu też nic. Jechałem więc przez chwilę północnym brzegiem kanału, aż ścieżka rowerowa definitywnie się skończyła. Znalazłem sklep, zakupiłem parę drobiazgów do jedzenia i picia (to już chyba ostatnia szansa) i intuicyjnie udałem się na północ, w kierunku parku Prater. Jest to duży park położony w dzielnicy Leopoldstadt, między Kanałem Dunajskim a Dunajem, będący pozostałością po terenach łowieckich Habsburgów. Teraz prawdopodobnie ulubione miejsce relaksu dla wiedeńczyków. Coś na kształt Hyde Parku w Londynie. Przy wjeździe do parku odnalazłem tablicę z planem okolicy i już wiedziałem, że muszę podążać w kierunku stadionu, a następnie na most Praterbrücke.
Z mostu nad Dunajem jeszcze szybki rzut oka na stadion i Leopldstadt,
potem przejazd na następny most nad Neue Donau. Oczywiście – jak to w Austrii – wszystkie mosty pokonuje się bezkolizyjnie.
Teraz czekała mnie spokojna jazda północnym brzegiem rzeki. Licząc od wkroczenia w obszar administracyjny miasta, cały przejazd przez Wiedeń zajął mi trzy godziny, czyli mniej więcej tak, jak planowałem. Jechałem sobie wałem, a po prawej mijałem plażowiczów zalegających tłumnie nad rzeką. Ale zaraz, coś tu nie gra… oni są… nadzy! No tak, plaża nudystów. Właściwie pierwsza plaża nudystów, jaką w życiu widziałem na własne oczy. Nie rozumiem tej idei. Obiło mi się o uszy tłumaczenie, że chodzi o równomierne opalenie całego ciała, bez białych plam tu i ówdzie. Obserwując tę plażę na opłotkach Wiednia, tłumaczenie to do mnie nie przemawia, albowiem większość nudystów leżała w cieniu. Nie miało to również żadnego waloru estetycznego. Prawie wszyscy to przedział wiekowy 60+, więc marny materiał do eksponowania.
Tak obserwując i rozmyślając nie zauważyłem, kiedy zniknęły oznaczenia szlaku. Ale parłem uparcie dalej wzdłuż rzeki, bo przecież gdzie indziej? Aż dotarłem na puste betonowe nabrzeże, a po dotarciu na jego koniec, okazało się, że to… koniec drogi. Nie było innego wyjścia – trzeba było zawrócić (nie cierpię tego!). Jechałem więc z powrotem uważnie rozglądając się za oznaczeniami szlaku. Okazało się, że musiałem wracać ponad trzy kilometry, czyli nadłożyłem w sumie prawie siedem. Szlak skręcał w lewo w momencie, gdy byłem pochłonięty patrzeniem w prawo, na nudystów. Śmiałem się potem z siebie, że zachciało mi się oglądać golasów i mam za swoje. A szlak skręcał, ponieważ musiał ominąć port barkowy.
Tymczasem pogoda zaczęła się zmieniać. Za sobą zobaczyłem ciemną chmurę, na szczęście niewielkich rozmiarów i raczej nie podążającą w moim kierunku. Ale widziałem wyraźnie, że z niej pada deszcz, a od czasu do czasu słychać też było grzmoty. Choć trudno było to odróżnić od silników lądujących samolotów, których ścieżka podejścia znajdowała się dokładnie nade mną i przelatywały dość nisko. Miałem natomiast inne zmartwienie, ponieważ rozpoczęły się niebezpieczne perturbacje w jelitach, prawdopodobnie za przyczyną zjedzonych w Wiedniu gruszek. Jechałem więc przygotowany do natychmiastowego skoku w krzaki, co nie uśmiechało mi się o tyle, że strasznie dużo tu było komarów. Na szczęście po jakimś czasie sytuacja się unormowała i alarm został odwołany. Napotkałem pierwszą tablicę pokazującą dystans do Bratysławy.
Po minięciu miejscowości Schönau ścieżka stała się żwirowa (po raz pierwszy w czasie tej wyprawy) i idealnie prosta. Żwir był jednak profesjonalnie ubity i nie spowalniał zbytnio. Na horyzoncie widać było wzgórze, które – jak podejrzewałem – powinno się znajdować już na terenie Słowacji.
Droga była strasznie nużąca. Cały czas prosto i nic się nie zmieniało. Do tego jak zwykle po południu nikogo nie było na szlaku. W takim stanie minąłem dziewięćdziesiąty kilometr nie mając zielonego pojęcia, czy gdzieś jest tu kemping. Co prawda wcześniej minąłem jakąś tabliczkę, która wskazywała na kemping za dwadzieścia kilometrów, ale jechałem już chyba z dziesięć i żadnej informacji. Na wysokości wioski Stopfenreuth przejechałem przez zbiornik retencyjny
i znalazłem drogowskaz na kemping, niestety pokazujący tylko kierunek, bez dystansu. Ale póki nadal jadę szlakiem, to wszystko jest ok. Byłem już mocno zmęczony, mimo opaski bolało mnie kolano, coraz bardziej psuła się pogoda i chciałem, żeby ten kemping jak najszybciej się znalazł. Tak dotarłem do mostu nad Dunajem.
Po zjeździe z mostu odnalazłem znów tabliczkę z namiotem, ale umieszczoną tak niejednoznacznie, że nie miałem pojęcia, który kierunek pokazuje. Po chwili zastanowienia postawiłem zatem wszystko na jedną kartę i ruszyłem dalej moim szlakiem. Przejechałem cztery kilometry i wylądowałem w miejscowości Hainburg an der Donau, a tu kempingu ani widu ani słychu. Znalazłem tablicę z mapą okolicy, z której wynikało, że ów kemping był jednak w drugą stronę. Musiałbym więc wrócić do mostu, a następnie jechać jeszcze siedem kilometrów na zachód, czyli w kierunku dokładnie przeciwnym niż ten, w którym cały czas jadę. To rozwiązanie absolutnie nie wchodziło w grę. Mogłem też jechać dalej, do Bratysławy, ale to jeszcze ponad 20 kilometrów, a tu kolano mnie boli, wiatr się wzmaga i zaraz pewnie zacznie padać. Postanowiłem więc zajechać do pierwszego Gasthausu i zapytać się, czy nie wiedzą, gdzie tu jest jakiś kemping, ewentualnie może przenocować wyjątkowo w Gasthausie, tym bardziej, że zbiera się na burzę. Pierwszy gościniec zobaczyłem tuż nad Dunajem i zaraz przy wejściu natknąłem się na kelnerkę, którą zapytałem po niemiecku:
- Nie wie pani, czy gdzieś tu jest plac kempingowy?
Odpowiedziała pytaniem, tak szybko, że nic nie zrozumiałem, więc powiedziałem:
- Nie bardzo rozumiem, ponieważ jestem z Polski.
- To dobrze, bo ja też jestem z Polski – odpowiedziała ku mojemu zdziwieniu po polsku i dalej konwersacja toczyła się już w naszym ojczystym języku. To frajda po czterech dniach na obczyźnie spotkać kogoś, kto gada po polsku. Okazało się, że w tym Gasthausie mają swój plac kempingowy, położony idealnie, bo osłonięty wysokim murem, więc silny wiatr nie był już zagrożeniem. Pani dała mi klucz od łazienki i pomieszczenia, w którym mogłem schować rower – znów wielki plus, bo nie musiałem go zostawiać na deszczu.
- To z Polski pan tak jedzie? – spytała.
- Nie, z Bawarii – odparłem.
- Ale jedzie pan do Polski?
- Nie, do Budapesztu .– Tu ze śmiechem machnęła ręką, więc wyjaśniłem, na czym moja wyprawa polega. Przyznała mi rację, że Donauradweg jest pięknym szlakiem i bardzo bezpiecznym, więc taka jazda to przyjemność.
Kiedy rozbiłem namiot, było już po dziewiętnastej, ale poszedłem jeszcze na spacer do miasta. Nie zapuszczałem się daleko, ponieważ lada moment mogło zacząć padać, ale znalazłem przynajmniej otwartą budkę z lodami i tam kupiłem sobie zimny napój. Kiedy wracałem, zerwał się już bardzo silny wiatr, ale usiadłem jeszcze na ławeczce nad Dunajem i patrzyłem na przepływające statki. Jeden z nich miał już wyraźne problemy, żeby płynąć pod wiatr. W pewnym momencie nawet zaczął się cofać. Widać było wyraźnie, że z tą rzeką nie ma żartów. Niby taka spokojna, a przy silnym wietrze nagle nabrała ostrego charakteru. Facet w łódce przemknął bez wiosłowania i chyba miał nawet problem z utrzymaniem kierunku, ale widać było, że jest wprawiony. Wodolot do Budapesztu również sprawnie przeleciał z prądem i za chwilę zniknął za zakrętem. A ten turystyczny biedak męczył się nadal pod prąd. Zaczął kropić deszcz, więc uciekłem do namiotu. Zaraz potem nadeszła burza.
Dzień zapowiadał się wybitnie ekscytująco. Byłem już przecież niedaleko stolicy, zatem czekała mnie dziś “odsiecz wiedeńska” i oczywiście triumfalny przejazd po centrum, bo tego nie mogłem sobie odmówić. Nie mogłem zaplanować zwiedzania w dosłownym tego słowa znaczeniu z racji oczywistych: brak czasu. Gdybym chciał choć w części zwiedzić Wiedeń, musiałbym tam zostać na noc, a wtedy cała wyprawa by się posypała i nici z dotarcia do Budapesztu. Poza tym na drzwiach recepcji kempingu, w którym spędziłem noc, wisiała kartka z niezbyt optymistyczną prognozą pogody. Nawet na dziś przewidywane były przelotne opady, a kolejne dni miały być już deszczowo-burzowe. Na razie jednak na niebie nic tego nie zapowiadało. Przyszykowałem się więc do wyjazdu i parę minut po dziewiątej byłem już w drodze.
Początkowe kilkanaście kilometrów było monotonną jazdą wałem wzdłuż Dunaju. W miejscowości Greifenstein minąłem przystanie z różnej maści łodziami oraz jachtami i już po godzinie od wyjazdu napotkałem niechybny znak zbliżania się do stolicy.
Nie spodziewałem się, że jestem aż tak blisko. Ale wiedziałem też, że drogowskazy rowerowe (w odróżnieniu od samochodowych) pokazują dystans do granicy miejscowości, a nie do jej centrum. Zatem do tych dziesięciu kilometrów namalowanych na tablicy swobodnie można było dodać drugie tyle. Mimo to świadomość bliskości Wiednia dodała mi skrzydeł, co miało swoje konkretne odzwierciedlenie w zwiększeniu prędkości jazdy. W kolejnej miejscowości jednak zaczęły się schody. Znak informował o objeździe z powodu robót na szlaku. Objazd był oznaczony tablicami, ale tylko do pewnego momentu. Potem trzeba się było domyśleć, gdzie jechać, choć co prawda powrót nad Dunaj nie był zbyt trudny i znalazłem drogę intuicyjnie, bez żadnej omyłki. Około 10:30 wjeżdżałem do Kritzendorf i… napotkałem kolejny objazd. Tym razem znak nakazywał jazdę wzdłuż drogi L118, co sugerowało, że raczej żadnych następnych znaków nie będzie. Ponadto objazd niefortunnie zaczynał się od stromego podjazdu pod górę, co mocno zniechęcało. Ale skoro trzeba, to trzeba. Przed górką postanowiłem jednak skorzystać ze sklepu. Było już bardzo gorąco, brakowało płynów, poza tym warto też zaopatrzyć się w coś do jedzenia. Wypiłem cudownie zimny napój izotoniczny i mogłem już ruszyć pod górę. Oczywiście pieszo, bo przecież prawe kolano nie uciągnie ciężaru, a to praktycznie początek dzisiejszego etapu. Na szczęście więcej górek już nie było i po chwili dotarłem do Klosterneuburga. Nazwę miejscowości wyjaśniał okazały klasztor górujący nad miasteczkiem. Niestety nie znalazłem dogodnej pozycji do zrobienia zdjęcia. W mieście trochę się zakręciłem, ponieważ – jak przewidywałem – oznaczeń rowerowych nie było żadnych (wszak to tylko objazd), a drogowskazy samochodowe na Wiedeń kierowały ruch w stronę autostrady. Korzystając więc z kompasu i częściowo z intuicji wyjechałem na drogę numer 14 prowadzącą do Wiednia. Po drugiej stronie szosy przebiegała linia kolejowa, a za nią prawdopodobnie musiał się znajdować mój szlak, do którego chciałem powrócić. Na razie jednak trzymałem się tej szosy i w ten sposób o godz. 11:25 wjechałem w granice administracyjne Wiednia. To był jedyny moment, w którym ucieszyłem się z objazdu, ponieważ mogłem zrobić sobie triumfalne zdjęcie przy tablicy z nazwą miejscowości.
Znak pod spodem zakazywał używania sygnałów dźwiękowych, więc nie krzyczałem z radości, ale był to moment szczególny. Pierwsza z trzech stolic na założonej trasie została osiągnięta. Do drugiej (Bratysławy) pozostało około stu kilometrów. A potem już Węgry. Odniosłem w tym miejscu wrażenie, jakby cała wyprawa nagle radykalnie przyspieszyła swój bieg. Ze śpiewem na ustach wjeżdżałem więc do miasta, które powoli wynurzało się zza horyzontu.
Otwartą pozostała jedynie kwestia powrotu na szlak. Mógłbym co prawda już go nie szukać, tylko wjechać do miasta drogami, ale byłem ciekaw, jak mój szlak przebiega przez miasto. Oczywiście byłem pewien, że do centrum nie wjeżdża, ale w zasadzie w każdej chwili mogłem się od niego odłączyć, żeby zawitać do śródmieścia. Tymczasem cały czas podążałem wzdłuż drogi i szukałem okazji, żeby ją przeciąć, co nie było wcale takie proste.
Okazja nadarzyła się dopiero przy stacji Wien Nuβdorf. Szosa dwujezdniowa odeszła wiaduktem gdzieś na bok, jechałem więc zwykłą ulicą wzdłuż torów i wykorzystałem tunel pod stacją (na szczęście pozbawiony schodów) aby przejechać na drugą stronę. W ten sposób znalazłem się znów na moim szlaku nad Dunajem. To znaczy: myślałem, że to jest Dunaj. Jadąc drogą przeoczyłem moment, kiedy Dunaj rozdzielił się na dwie części (Dunaj i Nowy Dunaj), a następnie w południową stronę odłączył się wąski Donaukanal i to wzdłuż niego teraz jechałem. Patrząc na mapę wydaje się, że Wiedeń jest położony bezpośrednio nad Dunajem. Administracyjnie jest to jak najbardziej prawda, ale kiedy się jest fizycznie w mieście, to wygląda to zupełnie inaczej. Właściwa część miasta, z centrum włącznie, leży nad Donaukanal. Między nim a właściwym Dunajem leżą dzielnice Brigittenau i Leopoldstadt. Natomiast północną stronę Dunaju zajmuje Donaustadt – największa dzielnica miasta, oraz Floridsdorf, wyglądająca na najbardziej nowoczesną.
Szlak wzdłuż Donaukanal jest mało atrakcyjny, ponieważ oprócz kanału i paru budynków po przeciwnej stronie nic więcej nie widać. Ulica, wzdłuż której się jedzie, położona jest dużo wyżej i wszystko zasłania. Co jakiś czas mijałem mosty, przed którymi można zjechać ze szlaku i „wynurzyć się” z kanału, ale szukałem odpowiedniego momentu. Nadszedł on, gdy zobaczyłem drogowskaz z napisem „Ring-Rund Radweg”, co natychmiast skojarzyło mi się z rundką po centrum. Postanowiłem skorzystać z tego szlaku, mając nadzieję, że przeprowadzi mnie przez to, co w Wiedniu najlepsze. Przy moście Augartenbrücke rozstałem się więc z Donauradweg i podążyłem ulicą Schottenring do centrum.
Wiedeń zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Wyczuwa się od razu, że to miasto ma klasę, nosi w sobie pewien majestat. Widać to chociażby w architekturze, w panującym tu porządku.
Przy Rooseveltplatz dostrzegłem kościół wyglądający na katedrę.
Nie była to jednak katedra, ale tzw. Kościół Wotywny (Votivkirche), neogotycka świątynia z XIX wieku, wzorowana na francuskich trzynastowiecznych kościołach gotyckich. Skręciłem w Universitätsring i minąłem z lewej strony Teatr Zamkowy,
z prawej zaś ratusz, pełniący do dziś nieprzerwanie swoją funkcję.
Nieco dalej uwagę przykuwa okazały budynek parlamentu Austrii.
Choć został wybudowany w XIX wieku, to jego styl przywodzi na myśl starożytną Grecję, jako kolebkę demokracji.
Następnie przejeżdżałem obok Maria-Theresien-Platz. Mieści się tam Muzeum Historii Naturalnej
oraz Muzeum Historii Sztuki.
Pośrodku placu zaś okazały pomnik cesarzowej Marii Teresy autorstwa Kaspara von Zumbuscha.
Dalej po lewej brama zamkowa upamiętniająca cesarza Franciszka Józefa I oraz bohaterskich żołnierzy.
Ponieważ minęło już dawno południe, zatrzymałem się na chwilę w ogrodach zamkowych (Burggarten) i posiliłem się gruszkami. Po chwili znów jechałem ringiem, żeby obejrzeć słynną Operę Wiedeńską.
Ciekawostką jest, że neorenesansowy budynek opery nie został pozytywnie odebrany przez mieszkańców Wiednia, a jego architekci popełnili samobójstwo. Opera obroniła się jednak dzięki dziełom w niej wystawianym, pisanym przez najlepszych twórców: Mozarta, Straussa i Beethovena.
Następnie przystanąłem przy bramie parku miejskiego
i – zmierzając już ku kanałowi – przy ładnie zdobionym gmachu Ministerstwa Gospodarki.
Wyjechałem wprost na most Aspernbrücke
gdzie moją uwagę przykuł przycumowany przy nabrzeżu kanału statek-restauracja z basenem. Ciekawy pomysł.
Było już dobrze po trzynastej, należało więc powoli wyjeżdżać z miasta. Zwiedzanie zajęło mi w sumie niewiele ponad godzinę, zatem trudno to właściwie nazwać zwiedzaniem, ale doliczając do tego czas potrzebny na wyjazd z miasta, uznałem, że już późno. Zacząłem szukać oznaczeń szlaku, ale nigdzie ich nie było. Widocznie szlak przekroczył kanał. Przejechałem na drugą stronę, ale tu też nic. Jechałem więc przez chwilę północnym brzegiem kanału, aż ścieżka rowerowa definitywnie się skończyła. Znalazłem sklep, zakupiłem parę drobiazgów do jedzenia i picia (to już chyba ostatnia szansa) i intuicyjnie udałem się na północ, w kierunku parku Prater. Jest to duży park położony w dzielnicy Leopoldstadt, między Kanałem Dunajskim a Dunajem, będący pozostałością po terenach łowieckich Habsburgów. Teraz prawdopodobnie ulubione miejsce relaksu dla wiedeńczyków. Coś na kształt Hyde Parku w Londynie. Przy wjeździe do parku odnalazłem tablicę z planem okolicy i już wiedziałem, że muszę podążać w kierunku stadionu, a następnie na most Praterbrücke.
Z mostu nad Dunajem jeszcze szybki rzut oka na stadion i Leopldstadt,
potem przejazd na następny most nad Neue Donau. Oczywiście – jak to w Austrii – wszystkie mosty pokonuje się bezkolizyjnie.
Teraz czekała mnie spokojna jazda północnym brzegiem rzeki. Licząc od wkroczenia w obszar administracyjny miasta, cały przejazd przez Wiedeń zajął mi trzy godziny, czyli mniej więcej tak, jak planowałem. Jechałem sobie wałem, a po prawej mijałem plażowiczów zalegających tłumnie nad rzeką. Ale zaraz, coś tu nie gra… oni są… nadzy! No tak, plaża nudystów. Właściwie pierwsza plaża nudystów, jaką w życiu widziałem na własne oczy. Nie rozumiem tej idei. Obiło mi się o uszy tłumaczenie, że chodzi o równomierne opalenie całego ciała, bez białych plam tu i ówdzie. Obserwując tę plażę na opłotkach Wiednia, tłumaczenie to do mnie nie przemawia, albowiem większość nudystów leżała w cieniu. Nie miało to również żadnego waloru estetycznego. Prawie wszyscy to przedział wiekowy 60+, więc marny materiał do eksponowania.
Tak obserwując i rozmyślając nie zauważyłem, kiedy zniknęły oznaczenia szlaku. Ale parłem uparcie dalej wzdłuż rzeki, bo przecież gdzie indziej? Aż dotarłem na puste betonowe nabrzeże, a po dotarciu na jego koniec, okazało się, że to… koniec drogi. Nie było innego wyjścia – trzeba było zawrócić (nie cierpię tego!). Jechałem więc z powrotem uważnie rozglądając się za oznaczeniami szlaku. Okazało się, że musiałem wracać ponad trzy kilometry, czyli nadłożyłem w sumie prawie siedem. Szlak skręcał w lewo w momencie, gdy byłem pochłonięty patrzeniem w prawo, na nudystów. Śmiałem się potem z siebie, że zachciało mi się oglądać golasów i mam za swoje. A szlak skręcał, ponieważ musiał ominąć port barkowy.
Tymczasem pogoda zaczęła się zmieniać. Za sobą zobaczyłem ciemną chmurę, na szczęście niewielkich rozmiarów i raczej nie podążającą w moim kierunku. Ale widziałem wyraźnie, że z niej pada deszcz, a od czasu do czasu słychać też było grzmoty. Choć trudno było to odróżnić od silników lądujących samolotów, których ścieżka podejścia znajdowała się dokładnie nade mną i przelatywały dość nisko. Miałem natomiast inne zmartwienie, ponieważ rozpoczęły się niebezpieczne perturbacje w jelitach, prawdopodobnie za przyczyną zjedzonych w Wiedniu gruszek. Jechałem więc przygotowany do natychmiastowego skoku w krzaki, co nie uśmiechało mi się o tyle, że strasznie dużo tu było komarów. Na szczęście po jakimś czasie sytuacja się unormowała i alarm został odwołany. Napotkałem pierwszą tablicę pokazującą dystans do Bratysławy.
Po minięciu miejscowości Schönau ścieżka stała się żwirowa (po raz pierwszy w czasie tej wyprawy) i idealnie prosta. Żwir był jednak profesjonalnie ubity i nie spowalniał zbytnio. Na horyzoncie widać było wzgórze, które – jak podejrzewałem – powinno się znajdować już na terenie Słowacji.
Droga była strasznie nużąca. Cały czas prosto i nic się nie zmieniało. Do tego jak zwykle po południu nikogo nie było na szlaku. W takim stanie minąłem dziewięćdziesiąty kilometr nie mając zielonego pojęcia, czy gdzieś jest tu kemping. Co prawda wcześniej minąłem jakąś tabliczkę, która wskazywała na kemping za dwadzieścia kilometrów, ale jechałem już chyba z dziesięć i żadnej informacji. Na wysokości wioski Stopfenreuth przejechałem przez zbiornik retencyjny
i znalazłem drogowskaz na kemping, niestety pokazujący tylko kierunek, bez dystansu. Ale póki nadal jadę szlakiem, to wszystko jest ok. Byłem już mocno zmęczony, mimo opaski bolało mnie kolano, coraz bardziej psuła się pogoda i chciałem, żeby ten kemping jak najszybciej się znalazł. Tak dotarłem do mostu nad Dunajem.
Po zjeździe z mostu odnalazłem znów tabliczkę z namiotem, ale umieszczoną tak niejednoznacznie, że nie miałem pojęcia, który kierunek pokazuje. Po chwili zastanowienia postawiłem zatem wszystko na jedną kartę i ruszyłem dalej moim szlakiem. Przejechałem cztery kilometry i wylądowałem w miejscowości Hainburg an der Donau, a tu kempingu ani widu ani słychu. Znalazłem tablicę z mapą okolicy, z której wynikało, że ów kemping był jednak w drugą stronę. Musiałbym więc wrócić do mostu, a następnie jechać jeszcze siedem kilometrów na zachód, czyli w kierunku dokładnie przeciwnym niż ten, w którym cały czas jadę. To rozwiązanie absolutnie nie wchodziło w grę. Mogłem też jechać dalej, do Bratysławy, ale to jeszcze ponad 20 kilometrów, a tu kolano mnie boli, wiatr się wzmaga i zaraz pewnie zacznie padać. Postanowiłem więc zajechać do pierwszego Gasthausu i zapytać się, czy nie wiedzą, gdzie tu jest jakiś kemping, ewentualnie może przenocować wyjątkowo w Gasthausie, tym bardziej, że zbiera się na burzę. Pierwszy gościniec zobaczyłem tuż nad Dunajem i zaraz przy wejściu natknąłem się na kelnerkę, którą zapytałem po niemiecku:
- Nie wie pani, czy gdzieś tu jest plac kempingowy?
Odpowiedziała pytaniem, tak szybko, że nic nie zrozumiałem, więc powiedziałem:
- Nie bardzo rozumiem, ponieważ jestem z Polski.
- To dobrze, bo ja też jestem z Polski – odpowiedziała ku mojemu zdziwieniu po polsku i dalej konwersacja toczyła się już w naszym ojczystym języku. To frajda po czterech dniach na obczyźnie spotkać kogoś, kto gada po polsku. Okazało się, że w tym Gasthausie mają swój plac kempingowy, położony idealnie, bo osłonięty wysokim murem, więc silny wiatr nie był już zagrożeniem. Pani dała mi klucz od łazienki i pomieszczenia, w którym mogłem schować rower – znów wielki plus, bo nie musiałem go zostawiać na deszczu.
- To z Polski pan tak jedzie? – spytała.
- Nie, z Bawarii – odparłem.
- Ale jedzie pan do Polski?
- Nie, do Budapesztu .– Tu ze śmiechem machnęła ręką, więc wyjaśniłem, na czym moja wyprawa polega. Przyznała mi rację, że Donauradweg jest pięknym szlakiem i bardzo bezpiecznym, więc taka jazda to przyjemność.
Kiedy rozbiłem namiot, było już po dziewiętnastej, ale poszedłem jeszcze na spacer do miasta. Nie zapuszczałem się daleko, ponieważ lada moment mogło zacząć padać, ale znalazłem przynajmniej otwartą budkę z lodami i tam kupiłem sobie zimny napój. Kiedy wracałem, zerwał się już bardzo silny wiatr, ale usiadłem jeszcze na ławeczce nad Dunajem i patrzyłem na przepływające statki. Jeden z nich miał już wyraźne problemy, żeby płynąć pod wiatr. W pewnym momencie nawet zaczął się cofać. Widać było wyraźnie, że z tą rzeką nie ma żartów. Niby taka spokojna, a przy silnym wietrze nagle nabrała ostrego charakteru. Facet w łódce przemknął bez wiosłowania i chyba miał nawet problem z utrzymaniem kierunku, ale widać było, że jest wprawiony. Wodolot do Budapesztu również sprawnie przeleciał z prądem i za chwilę zniknął za zakrętem. A ten turystyczny biedak męczył się nadal pod prąd. Zaczął kropić deszcz, więc uciekłem do namiotu. Zaraz potem nadeszła burza.