Donauradweg. Z Bawarii do Węgier - dzień 5
Wtorek, 20 sierpnia 2013 | dodano:26.09.2013
Km: | 62.00 | Czas: | 06:14 | km/h: | 9.95 | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | Rower: | Kross Trans Alp 2009 |
HAINBURG AN DER DONAU (A) – Wolfsthal (A) – Bratislava (SK) – Rajka (H) – Bezenye (H) – MOSONMAGYARÓVÁR (H) /62km
Chmury burzowe mają układ „kolisty”. To oznacza, że burza nie przechodzi po prostu nad jakimś punktem i idzie dalej, tylko kilkukrotnie powraca. Tej nocy, mimo silnego wiatru, wyładowania nie były gwałtowne, za to było ich parę serii. Spałem w miarę spokojnie między kolejnymi atakami burzy, a rankiem pozostał już tylko delikatny deszcz i nadal silny wiatr. Wiedziałem więc, że z wyjazdem nie ma co się spieszyć – pogoda musi się chociaż trochę przetrzeć. Wykonałem rutynowe czynności poranne, zjadłem śniadanie, wrzuciłem na facebooka komentarz dotyczący pogody i miejsca przebywania, po czym położyłem się w namiocie i zacząłem czytać książkę na tablecie, czekając aż deszcz przestanie siąpić. Stało się tak dopiero przed dziesiątą. Wyjrzałem przed namiot i oceniwszy sytuację na niebie szybko przystąpiłem do zwijania maneli. Wiedziałem, że nie ma na co czekać, bo w każdej chwili deszcz może powrócić i lepiej, żeby zastał mnie na trasie – inaczej nigdy nie wyjadę. Ponieważ nadal było dość ciepło, ubrałem się tak samo jak zwykle – koszulka, krótkie spodenki i sandały – ale dodatkowo na wierzch włożyłem kurtkę z kapturem. Oddałem klucze i o godzinie 10:25 wyruszyłem w drogę.
Pogoda miała dwie zalety: po pierwsze można było wreszcie odpocząć po niemiłosiernych upałach, po drugie zaś silny wiatr wiał generalnie w tym kierunku, w którym jechałem. Nawet początkowa wspinaczka pod górę przy wyjeździe z Hainburga nie była więc bardzo męcząca. Chwilę później mijałem już górę zamkową.
Zamek wybudowany został przez księcia bawarskiego Henryka III Salickiego w XI wieku, później wielokrotnie rozbudowywany i umacniany stał się prawdziwą fortecą. Ciekawostką jest też fakt, że Hainburg jest pozostałością po starożytnym mieście Carnuntum, stolicy rzymskiej prowincji Panonii, gdzie swego czasu przebywał Marek Aureliusz.
Zaczęło znów padać, więc kurtka się przydała. Deszcz nie był zbyt intensywny i można było spokojnie jechać dalej, zresztą zaraz ustał. Mając wiatr w plecy dość sprawnie pokonywałem kolejne kilometry i tuż po jedenastej zobaczyłem z dala zabudowania Bratysławy.
Kwadrans później przekroczyłem granicę austriacko-słowacką.
To jest jedno z tych miejsc, gdzie wyraźnie daje się odczuć przebieg dawnej „żelaznej kurtyny”. Zmienia się architektura, wszystko staje się jakby brzydsze i znika austriacki porządek. Dla mnie natomiast w tym momencie liczyło się to, jak będą wyglądać ścieżki rowerowe i czy nadal będą obecne oznaczenia szlaku. Pod tym względem wszystko okazało się być w najlepszym porządku. Powoli zbliżałem się do stolicy.
Oznaczenia prowadziły bezbłędnie, a ścieżka rowerowa miejscami wykazywała zdecydowanie lepszy standard niż w Polsce.
W pewnym momencie musiałem rozstać się z moim szlakiem. Wiódł on dalej południowym brzegiem Dunaju, nie wstępując do Bratysławy. A ja oczywiście nie mogłem odmówić sobie pobieżnego zwiedzenia stolicy. Pogoda pasowała do tego idealnie, ponieważ w mieście jest gdzie w razie czego schronić się przed deszczem. Skręciłem zatem na most…
… i przejechawszy nad Dunajem znalazłem się wprost na starówce, nieopodal katedry Świętego Marcina.
Przystanąłem akurat obok informacji turystycznej, przed wejściem do której leżały sobie bezpłatne folderki z poglądowym planem miasta i zaznaczonymi co fajniejszymi miejscami do zobaczenia. Wziąłem jeden z nich i rozpocząłem prywatny Tour de Bratislava.
Stare Miasto było gwarne i pełne ludzi, musiałem często zsiadać z roweru, żeby nikogo nie uszkodzić. Uliczka Prepoštská pięknie ukazywała zamek, do którego postanowiłem jednak się nie wspinać.
Pojechałem pod górkę w trochę innym kierunku, aby dotrzeć do Bramy Michalskiej.
Jest to jedyna zachowana brama miejska w Bratysławie, zbudowana w XIV wieku, a na jej szczycie znajduje się rzeźba Michała Anioła. Dalej mijałem kościół farny Najświętszej Trójcy
oraz eklektyczny kościół Wniebowzięcia NMP, zwany po słowacku „Blumentálsky kostol” od dawnej dzielnicy Bratysławy Kvetná dolina, po niemiecku Blumenthal.
Przy ulicy Imricha Karvaša, róg Mýtnej, znajduje się ciekawy architektonicznie budynek słowackiego radia.
Ma on kształt odwróconej piramidy i jest oryginalną pozostałością po socrealizmie. Ponoć w środku, w sali koncertowej, znajdują się największe organy na Słowacji.
Zaczął padać deszcz, tym razem intensywnie. Postanowiłem schować się pod szerokim balkonem jednego z budynków. Szkoda, że nie było tu akurat żadnego sklepu, wykorzystałbym ten czas na zakupy. Ale możliwe, że korzystniej będzie zrobić zakupy już na Węgrzech, i tak będę się musiał się zatrzymać zaraz za granicą, żeby wymienić walutę. Przerwa jednak się przedłużała, deszcz nie chciał przestać padać, a ja z nudów zjadłem ostatnie zapasy owoców. Jedyną rozrywkę stanowiła krótka rozmowa z Chińczykami, którzy zapytali mnie o drogę do zamku. Mając pobieżny plan miasta mogłem im to bez trudu wyjaśnić (po angielsku oczywiście, nie po chińsku). Kiedy deszcz trochę się uspokoił (choć nie przestał zupełnie), wkurzony długą, ponad czterdziestominutową bezczynnością, postanowiłem ruszyć dalej. Niebo i tak nie zapowiadało żadnych zmian w najbliższym czasie, więc nie ma na co czekać. Pojechałem wzdłuż Námestie slobody, aby obejrzeć budynek słowackiej Rady Ministrów.
To renesansowa budowla, powstała w XVII wieku jako letnia rezydencja biskupów. Potem pełniła funkcję szpitala wojskowego, była siedzibą Ministerstwa Spraw Zagranicznych i wreszcie rządu.
Nieco dalej, na placu Hodžovo znajduje się okazały Pałac Prezydencki.
Deszcz się wzmagał, więc postanowiłem poszukać schronienia, a jednocześnie coś zjeść. Wybór padł na McDonald’s przy ulicy Obchodnej, głównej alei starówki. Lepiej oczywiście byłoby zjeść coś typowo lokalnego, ale: po pierwsze zawsze w nieznanej knajpie jest ryzyko, że podadzą coś niedobrego, po drugie zaś potrzebowałem w tej chwili darmowego wifi. Musiałem poszukać jakiejś alternatywy, gdyby nie przestało padać. Całkiem poważnie rozważałem możliwość pozostania w Bratysławie do jutra i noclegu w jakimś tanim hotelu. Co prawda taka opcja nie nastrajała mnie optymistycznie, ponieważ zrobiłem dziś dopiero dwadzieścia kilometrów, czyli tyle co nic. Zajadając niezdrowego burgera odszukałem w internecie niedrogi hotel znajdujący się kilka domów dalej. Okazało się jednak, że w międzyczasie pogoda się poprawiła. Deszcz zniknął, a stan nieba pozwalał mieć nadzieję na przynajmniej kilkugodzinną przerwę w opadach. Porzuciłem więc plany pozostania w Bratysławie i zacząłem szybko wyjeżdżać z miasta.
Znalazłem się nad Dunajem, zmierzając w kierunku mostu.
Po drodze minąłem jeszcze nowoczesny budynek opery…
… i wjechawszy na Most Apollo opuściłem miasto. Za mostem od razu odnalazłem mój szlak i bez żadnych problemów ruszyłem żwawo przed siebie. Szlak wiódł wałem wzdłuż Dunaju, nawierzchnię stanowił równiutki asfalt, wiatr wiał w plecy, chmury ostatecznie się rozpierzchły i znów było super.
Bratysławę opuściłem po czternastej, a już godzinę później przekraczałem węgierską granicę, wjeżdżając do kraju, w którym nigdy jeszcze nie byłem, nawet przejazdem. To dodało mi jeszcze skrzydeł.
Pół godziny później wjeżdżałem do pierwszej węgierskiej wioski Rajka.
Wbrew obawom oznaczenia szlaku nadal były obecne, a ścieżka rowerowa świeżo wybudowana.
Niepokój się pojawił, gdy zacząłem się rozglądać za sklepem i/lub kantorem. Wioska wyglądała na wymarłą – wszystko pozamykane. Na budynkach flagi… Święto państwowe? Niemożliwe! A jednak, wszystko na to wskazywało. Tym razem miałem pecha. Przypomniała mi się sytuacja z dzieciństwa, kiedy to z ciotką wybraliśmy się na zakupy do Niemiec dokładnie w dzień ich święta państwowego. Wróciliśmy z kwitkiem, wydając przy okazji fortunę na bilety kolejowe. Teraz co prawda żadnych strat nie miałem, ale obawiałem się o zaopatrzenie. Nie miałem żadnych zapasów jedzenia, woda się kończyła, a jeśli na kempingu nie będę mógł zapłacić w euro, to już w ogóle kaplica. Pozostawała jedynie nadzieja, że dojadę do jakiegoś miasta, w którym będzie chociaż jakiś czynny bankomat. Tymczasem szlak wiódł wzdłuż drogi nr 150, a z przodu, nieco po prawej, powoli nadchodziła bardzo ciemna chmura. Nie zatrzymywałem się już nigdzie, chcąc dojechać do pierwszego możliwego kempingu i tam zostać. Nawet jeśli ta chmura szybko by przeszła, to i tak nie było już sensu ryzykować dalszej jazdy. Około 16:20 wjechałem do miasta Mosonmagyaróvár – nie miałem pojęcia, jak to się wymawia. Miasto sprawiało wrażenie dość sporego, więc wiedziałem, że tu będę mógł się zatrzymać. Jeśli nawet nie uda się znaleźć kempingu, to na pewno bez problemu trafi się jakiś pokój gościnny lub pensjonat. Przecież ceny są tu znacznie niższe niż w Austrii. Zresztą wyobrażenie o kempingach na Węgrzech miałem podobne jak o polskich: jakiś ogrodzony kawałek trawy, barak z kiblem i zimną wodą i pewnie tyle.
Szybko znalazłem drogowskaz na kemping i dojechałem… do hotelu. Okazało się, że kemping mieści się na terenie sporego obiektu o nazwie Aqua Hotel Termál. Wszedłem więc do recepcji aby zapytać o nocleg. Wrażenie było od razu pozytywne. Recepcjonistka gadająca po angielsku, ceny w euro, wszystko pięknie. Zacząłem wypełniać formularz meldunkowy, a pani wręczyła mi jakiś kartonik tłumacząc:
- Obok hotelu są termy i spa. Z tym karnetem ma pan wstęp na baseny i sauny za darmo do jutra do godziny 16.
Prawie krzyknąłem z wrażenia! Po raz pierwszy nocowałem w takich warunkach. A biorąc pod uwagę fakt, że było jeszcze dość dużo czasu do wieczora, mogłem sobie spokojnie pozwolić na taki relaks. Widząc, że wszystko idzie w jak najlepszą stronę, postanowiłem pójść za ciosem i spytałem, czy mogę rano zjeść śniadanie w hotelu.
- Oczywiście, za dopłatą 3 euro.
W tym momencie już byłem w niebie. Nie musiałem już dziś szukać żadnego sklepu, bankomatu ani nic z tych rzeczy, wszystko było zapewnione. Nie miałem co prawda nic na kolację, ale jeżeli będę bardzo głodny, to znajdę jakiś bufet albo pizzerię. Szybko rozbiłem namiot, wziąłem ręcznik, kąpielówki i poszedłem na basen. Sauny mnie nie interesowały – od czterech dni przeżywałem właściwie nieustającą naturalną saunę i miałem szczerze dosyć wysokich temperatur. Natomiast baseny z różnego rodzaju gadżetami do masażu, z borowinami itp. jak najbardziej mi odpowiadały. Co prawda towarzystwo było mało atrakcyjne – głównie Austriacy (albo Niemcy) po sześćdziesiątce, trochę Słowaków w tym samym wieku, postanowiłem się więc skupić na odpoczynku i rozluźnieniu. Zaczął znów padać deszcz, co ostatecznie utwierdziło mnie w słuszności zakończenia dzisiejszego odcinka właśnie tutaj. Zresztą lepiej trafić nie mogłem. Po wyjściu z szatni znalazłem bufet, w którym kupiłem sobie kolację i coś do picia, i całkowicie zrelaksowany wróciłem do namiotu. Przed snem postanowiłem przy pomocy tabletu nauczyć się kilku słów po węgiersku. To bardzo dziwny język. Niepodobny do niczego. Słowa są bardzo trudne i z niczym się nie kojarzące. Po kilku próbach zapamiętania chociażby „dzień dobry” dałem za wygraną i poszedłem spać.
Chmury burzowe mają układ „kolisty”. To oznacza, że burza nie przechodzi po prostu nad jakimś punktem i idzie dalej, tylko kilkukrotnie powraca. Tej nocy, mimo silnego wiatru, wyładowania nie były gwałtowne, za to było ich parę serii. Spałem w miarę spokojnie między kolejnymi atakami burzy, a rankiem pozostał już tylko delikatny deszcz i nadal silny wiatr. Wiedziałem więc, że z wyjazdem nie ma co się spieszyć – pogoda musi się chociaż trochę przetrzeć. Wykonałem rutynowe czynności poranne, zjadłem śniadanie, wrzuciłem na facebooka komentarz dotyczący pogody i miejsca przebywania, po czym położyłem się w namiocie i zacząłem czytać książkę na tablecie, czekając aż deszcz przestanie siąpić. Stało się tak dopiero przed dziesiątą. Wyjrzałem przed namiot i oceniwszy sytuację na niebie szybko przystąpiłem do zwijania maneli. Wiedziałem, że nie ma na co czekać, bo w każdej chwili deszcz może powrócić i lepiej, żeby zastał mnie na trasie – inaczej nigdy nie wyjadę. Ponieważ nadal było dość ciepło, ubrałem się tak samo jak zwykle – koszulka, krótkie spodenki i sandały – ale dodatkowo na wierzch włożyłem kurtkę z kapturem. Oddałem klucze i o godzinie 10:25 wyruszyłem w drogę.
Pogoda miała dwie zalety: po pierwsze można było wreszcie odpocząć po niemiłosiernych upałach, po drugie zaś silny wiatr wiał generalnie w tym kierunku, w którym jechałem. Nawet początkowa wspinaczka pod górę przy wyjeździe z Hainburga nie była więc bardzo męcząca. Chwilę później mijałem już górę zamkową.
Zamek wybudowany został przez księcia bawarskiego Henryka III Salickiego w XI wieku, później wielokrotnie rozbudowywany i umacniany stał się prawdziwą fortecą. Ciekawostką jest też fakt, że Hainburg jest pozostałością po starożytnym mieście Carnuntum, stolicy rzymskiej prowincji Panonii, gdzie swego czasu przebywał Marek Aureliusz.
Zaczęło znów padać, więc kurtka się przydała. Deszcz nie był zbyt intensywny i można było spokojnie jechać dalej, zresztą zaraz ustał. Mając wiatr w plecy dość sprawnie pokonywałem kolejne kilometry i tuż po jedenastej zobaczyłem z dala zabudowania Bratysławy.
Kwadrans później przekroczyłem granicę austriacko-słowacką.
To jest jedno z tych miejsc, gdzie wyraźnie daje się odczuć przebieg dawnej „żelaznej kurtyny”. Zmienia się architektura, wszystko staje się jakby brzydsze i znika austriacki porządek. Dla mnie natomiast w tym momencie liczyło się to, jak będą wyglądać ścieżki rowerowe i czy nadal będą obecne oznaczenia szlaku. Pod tym względem wszystko okazało się być w najlepszym porządku. Powoli zbliżałem się do stolicy.
Oznaczenia prowadziły bezbłędnie, a ścieżka rowerowa miejscami wykazywała zdecydowanie lepszy standard niż w Polsce.
W pewnym momencie musiałem rozstać się z moim szlakiem. Wiódł on dalej południowym brzegiem Dunaju, nie wstępując do Bratysławy. A ja oczywiście nie mogłem odmówić sobie pobieżnego zwiedzenia stolicy. Pogoda pasowała do tego idealnie, ponieważ w mieście jest gdzie w razie czego schronić się przed deszczem. Skręciłem zatem na most…
… i przejechawszy nad Dunajem znalazłem się wprost na starówce, nieopodal katedry Świętego Marcina.
Przystanąłem akurat obok informacji turystycznej, przed wejściem do której leżały sobie bezpłatne folderki z poglądowym planem miasta i zaznaczonymi co fajniejszymi miejscami do zobaczenia. Wziąłem jeden z nich i rozpocząłem prywatny Tour de Bratislava.
Stare Miasto było gwarne i pełne ludzi, musiałem często zsiadać z roweru, żeby nikogo nie uszkodzić. Uliczka Prepoštská pięknie ukazywała zamek, do którego postanowiłem jednak się nie wspinać.
Pojechałem pod górkę w trochę innym kierunku, aby dotrzeć do Bramy Michalskiej.
Jest to jedyna zachowana brama miejska w Bratysławie, zbudowana w XIV wieku, a na jej szczycie znajduje się rzeźba Michała Anioła. Dalej mijałem kościół farny Najświętszej Trójcy
oraz eklektyczny kościół Wniebowzięcia NMP, zwany po słowacku „Blumentálsky kostol” od dawnej dzielnicy Bratysławy Kvetná dolina, po niemiecku Blumenthal.
Przy ulicy Imricha Karvaša, róg Mýtnej, znajduje się ciekawy architektonicznie budynek słowackiego radia.
Ma on kształt odwróconej piramidy i jest oryginalną pozostałością po socrealizmie. Ponoć w środku, w sali koncertowej, znajdują się największe organy na Słowacji.
Zaczął padać deszcz, tym razem intensywnie. Postanowiłem schować się pod szerokim balkonem jednego z budynków. Szkoda, że nie było tu akurat żadnego sklepu, wykorzystałbym ten czas na zakupy. Ale możliwe, że korzystniej będzie zrobić zakupy już na Węgrzech, i tak będę się musiał się zatrzymać zaraz za granicą, żeby wymienić walutę. Przerwa jednak się przedłużała, deszcz nie chciał przestać padać, a ja z nudów zjadłem ostatnie zapasy owoców. Jedyną rozrywkę stanowiła krótka rozmowa z Chińczykami, którzy zapytali mnie o drogę do zamku. Mając pobieżny plan miasta mogłem im to bez trudu wyjaśnić (po angielsku oczywiście, nie po chińsku). Kiedy deszcz trochę się uspokoił (choć nie przestał zupełnie), wkurzony długą, ponad czterdziestominutową bezczynnością, postanowiłem ruszyć dalej. Niebo i tak nie zapowiadało żadnych zmian w najbliższym czasie, więc nie ma na co czekać. Pojechałem wzdłuż Námestie slobody, aby obejrzeć budynek słowackiej Rady Ministrów.
To renesansowa budowla, powstała w XVII wieku jako letnia rezydencja biskupów. Potem pełniła funkcję szpitala wojskowego, była siedzibą Ministerstwa Spraw Zagranicznych i wreszcie rządu.
Nieco dalej, na placu Hodžovo znajduje się okazały Pałac Prezydencki.
Deszcz się wzmagał, więc postanowiłem poszukać schronienia, a jednocześnie coś zjeść. Wybór padł na McDonald’s przy ulicy Obchodnej, głównej alei starówki. Lepiej oczywiście byłoby zjeść coś typowo lokalnego, ale: po pierwsze zawsze w nieznanej knajpie jest ryzyko, że podadzą coś niedobrego, po drugie zaś potrzebowałem w tej chwili darmowego wifi. Musiałem poszukać jakiejś alternatywy, gdyby nie przestało padać. Całkiem poważnie rozważałem możliwość pozostania w Bratysławie do jutra i noclegu w jakimś tanim hotelu. Co prawda taka opcja nie nastrajała mnie optymistycznie, ponieważ zrobiłem dziś dopiero dwadzieścia kilometrów, czyli tyle co nic. Zajadając niezdrowego burgera odszukałem w internecie niedrogi hotel znajdujący się kilka domów dalej. Okazało się jednak, że w międzyczasie pogoda się poprawiła. Deszcz zniknął, a stan nieba pozwalał mieć nadzieję na przynajmniej kilkugodzinną przerwę w opadach. Porzuciłem więc plany pozostania w Bratysławie i zacząłem szybko wyjeżdżać z miasta.
Znalazłem się nad Dunajem, zmierzając w kierunku mostu.
Po drodze minąłem jeszcze nowoczesny budynek opery…
… i wjechawszy na Most Apollo opuściłem miasto. Za mostem od razu odnalazłem mój szlak i bez żadnych problemów ruszyłem żwawo przed siebie. Szlak wiódł wałem wzdłuż Dunaju, nawierzchnię stanowił równiutki asfalt, wiatr wiał w plecy, chmury ostatecznie się rozpierzchły i znów było super.
Bratysławę opuściłem po czternastej, a już godzinę później przekraczałem węgierską granicę, wjeżdżając do kraju, w którym nigdy jeszcze nie byłem, nawet przejazdem. To dodało mi jeszcze skrzydeł.
Pół godziny później wjeżdżałem do pierwszej węgierskiej wioski Rajka.
Wbrew obawom oznaczenia szlaku nadal były obecne, a ścieżka rowerowa świeżo wybudowana.
Niepokój się pojawił, gdy zacząłem się rozglądać za sklepem i/lub kantorem. Wioska wyglądała na wymarłą – wszystko pozamykane. Na budynkach flagi… Święto państwowe? Niemożliwe! A jednak, wszystko na to wskazywało. Tym razem miałem pecha. Przypomniała mi się sytuacja z dzieciństwa, kiedy to z ciotką wybraliśmy się na zakupy do Niemiec dokładnie w dzień ich święta państwowego. Wróciliśmy z kwitkiem, wydając przy okazji fortunę na bilety kolejowe. Teraz co prawda żadnych strat nie miałem, ale obawiałem się o zaopatrzenie. Nie miałem żadnych zapasów jedzenia, woda się kończyła, a jeśli na kempingu nie będę mógł zapłacić w euro, to już w ogóle kaplica. Pozostawała jedynie nadzieja, że dojadę do jakiegoś miasta, w którym będzie chociaż jakiś czynny bankomat. Tymczasem szlak wiódł wzdłuż drogi nr 150, a z przodu, nieco po prawej, powoli nadchodziła bardzo ciemna chmura. Nie zatrzymywałem się już nigdzie, chcąc dojechać do pierwszego możliwego kempingu i tam zostać. Nawet jeśli ta chmura szybko by przeszła, to i tak nie było już sensu ryzykować dalszej jazdy. Około 16:20 wjechałem do miasta Mosonmagyaróvár – nie miałem pojęcia, jak to się wymawia. Miasto sprawiało wrażenie dość sporego, więc wiedziałem, że tu będę mógł się zatrzymać. Jeśli nawet nie uda się znaleźć kempingu, to na pewno bez problemu trafi się jakiś pokój gościnny lub pensjonat. Przecież ceny są tu znacznie niższe niż w Austrii. Zresztą wyobrażenie o kempingach na Węgrzech miałem podobne jak o polskich: jakiś ogrodzony kawałek trawy, barak z kiblem i zimną wodą i pewnie tyle.
Szybko znalazłem drogowskaz na kemping i dojechałem… do hotelu. Okazało się, że kemping mieści się na terenie sporego obiektu o nazwie Aqua Hotel Termál. Wszedłem więc do recepcji aby zapytać o nocleg. Wrażenie było od razu pozytywne. Recepcjonistka gadająca po angielsku, ceny w euro, wszystko pięknie. Zacząłem wypełniać formularz meldunkowy, a pani wręczyła mi jakiś kartonik tłumacząc:
- Obok hotelu są termy i spa. Z tym karnetem ma pan wstęp na baseny i sauny za darmo do jutra do godziny 16.
Prawie krzyknąłem z wrażenia! Po raz pierwszy nocowałem w takich warunkach. A biorąc pod uwagę fakt, że było jeszcze dość dużo czasu do wieczora, mogłem sobie spokojnie pozwolić na taki relaks. Widząc, że wszystko idzie w jak najlepszą stronę, postanowiłem pójść za ciosem i spytałem, czy mogę rano zjeść śniadanie w hotelu.
- Oczywiście, za dopłatą 3 euro.
W tym momencie już byłem w niebie. Nie musiałem już dziś szukać żadnego sklepu, bankomatu ani nic z tych rzeczy, wszystko było zapewnione. Nie miałem co prawda nic na kolację, ale jeżeli będę bardzo głodny, to znajdę jakiś bufet albo pizzerię. Szybko rozbiłem namiot, wziąłem ręcznik, kąpielówki i poszedłem na basen. Sauny mnie nie interesowały – od czterech dni przeżywałem właściwie nieustającą naturalną saunę i miałem szczerze dosyć wysokich temperatur. Natomiast baseny z różnego rodzaju gadżetami do masażu, z borowinami itp. jak najbardziej mi odpowiadały. Co prawda towarzystwo było mało atrakcyjne – głównie Austriacy (albo Niemcy) po sześćdziesiątce, trochę Słowaków w tym samym wieku, postanowiłem się więc skupić na odpoczynku i rozluźnieniu. Zaczął znów padać deszcz, co ostatecznie utwierdziło mnie w słuszności zakończenia dzisiejszego odcinka właśnie tutaj. Zresztą lepiej trafić nie mogłem. Po wyjściu z szatni znalazłem bufet, w którym kupiłem sobie kolację i coś do picia, i całkowicie zrelaksowany wróciłem do namiotu. Przed snem postanowiłem przy pomocy tabletu nauczyć się kilku słów po węgiersku. To bardzo dziwny język. Niepodobny do niczego. Słowa są bardzo trudne i z niczym się nie kojarzące. Po kilku próbach zapamiętania chociażby „dzień dobry” dałem za wygraną i poszedłem spać.