Otwarcie sezonu
Czwartek, 22 marca 2012 | dodano:25.03.2012
Km: | 33.00 | Czas: | 02:15 | km/h: | 14.67 | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | Rower: | Kross Trans Alp 2009 |
LUBIESZYN - Grambow - Ramin - Schmagerow - Bismark - Blankensee - Buk - Dobra - LUBIESZYN /33 km
Witam wszystkich cyklistów, podróżników i czytelników w nowym sezonie i nowej odsłonie graficznej bloga rowerowego. Myślę, że jest teraz jaśniejszy i bardziej przejrzysty, co - mam nadzieję - przełoży się na przyjemność czytania. Na otwarcie sezonu, drugiego dnia wiosny, wybrałem się do Niemiec. Niestety licznik zastrajkował przeciwko wyrywaniu go ze snu zimowego, więc nie ma mapki trasy, są za to zdjęcia z telefonu.
Wyruszyłem spod McDonalda w Lubieszynie obierając jedynie słuszny kierunek zachodni, żeby zaraz za granicą zmienić go na południowy. Nawiasem mówiąc, jedyne co mi się podoba w Unii Europejskiej (oprócz pieniędzy rzecz jasna) to Układ z Schengen - można cieszyć się nieskrępowaną wolnością kierunku i nikt nikogo nie niepokoi. Po prostu keine Grenze.
Po przejechaniu kilku kilometrów fantastyczną asfaltową ścieżką dla rowerów, wjechałem do pierwszej miejscowości na trasie - Grambow. Wiąże się z nią mało ciekawa historia, którą przeżyłem będąc jeszcze w podstawówce (lokalizując na oko, było to w roku 94 lub 95 ubiegłego wieku). Ktoś wpadł na pomysł, żeby pojechać do jakiejś bliskiej niemieckiej miejscowości i kupić to, czego u nas nie było (albo było bardzo drogie) - zdaje się, że chodziło o żarówki energooszczędne. Ponieważ byłem jeszcze zbyt młody, żeby mnie puścić samopas do innego kraju, wymyśliłem, że pojadę z ciotką. Dokładnie 3 października (to był poniedziałek albo wtorek) wsiedliśmy w pociąg (cztery razy droższy niż żeśmy się spodziewali) i udaliśmy się na pierwszą stację za granicą kraju - Grambow. Kawałek za stacją z lasu wyłaniała się mała wioska, ale sklep był. Z tym że zamknięty. Okazało się, że 3 października to u Niemców święto państwowe. Jedyne miejsce, gdzie można by było tego dnia coś kupić, to stacja benzynowa, której w małej wiosce próżno szukać. Połaziliśmy więc z ciotką po uliczkach (na których nie było żywego ducha, wszyscy widać świętowali w domach) i powróciliśmy pociągiem do Szczecina.
Teraz jestem w Grambow pierwszy raz po tych kilkunastu latach i próbuję odświeżyć wspomnienie naszej mało efektywnej operacji.
Na stacji wielkie zmiany. Daje się zauważyć dużo więcej trawy i ząb czasu, którym został nadgryziony dworcowy budynek. (Sądząc po rozmiarach owego nadgryzienia, była to raczej SZCZĘKA czasu.)
Pamiętam, że w czasie naszej ekspedycji z ciotką, kupowaliśmy tutaj powrotne bilety. Dziś - patrząc na wejście do holu - byłoby to raczej niemożliwe...
Podobna historia spotkała ów sklep, który wtedy był zamknięty. Dzisiaj również jest zamknięty i sądząc po wyglądzie taka sytuacja trwa od co najmniej kilku lat.
Porzucam zatem wspomnienia i udaję się w dalszą drogę. Miejscowości po drodze nie są na tyle interesujące, żeby się w nich zatrzymywać czy o nich opowiadać. Ot, po prostu niemieckie wioseczki, małe, schludne, typowe. Drogi wąskie, ale gładko wyasfaltowane, więc dobrze się jedzie, mimo zleżałej pozimowej kondycji.
Około kilometra przed miejscowością Bismark natykam się na pozostałość po II Wojnie Światowej w postaci pojazdu strategicznego typu "motor z wózkiem". Obecnie pełni funkcję reklamy zajazdu zlokalizowanego naprzeciwko.
Za chwilę wjeżdżam do miejscowości Bismark, żeby po skręcie w lewo szybko ją opuścić i znów kontynuować jazdę boczną drogą między brzozami. Brzoza to jedyne drzewo, które rozpoznaję bez problemu.
Kilka kilometrów później zatrzymuję się nad jeziorem. To chyba najlepsze a jednocześnie najmniej uczęszczane kąpielisko blisko Szczecina - spokój, bez tłumów, porządek i czysta woda. Aż nie mogę się doczekać lata, żeby tu przyjechać z ręcznikiem.
Blankensee omijam obwodnicą, przekraczam szybko granicę (niegdyś było tu pieszo-rowerowe przejście małego ruchu granicznego), przez Buk przejeżdżam bez zatrzymania. W Dobrej chwilę odpoczywam, po czym wjeżdżam na ostatni odcinek do Lubieszyna. Ta droga była kiedyś moją ulubioną - prawie nikt po niej nie jeździł, a wokół roztaczały się piękne widoki. Teraz buduje się tu dość spore osiedle, w związku z czym drogę zmodernizowano i ruch się drastycznie zwiększył, a widoki zostały zasłonięte przez budynki.
Ale nie ma co narzekać. Absolutnie nie dziwię się ludziom, że chcą mieszkać w takich miejscach. Człowiek dziś jest tak zaganiany, że potrzebuje spokoju. Ja na szczęście mam rower...
Witam wszystkich cyklistów, podróżników i czytelników w nowym sezonie i nowej odsłonie graficznej bloga rowerowego. Myślę, że jest teraz jaśniejszy i bardziej przejrzysty, co - mam nadzieję - przełoży się na przyjemność czytania. Na otwarcie sezonu, drugiego dnia wiosny, wybrałem się do Niemiec. Niestety licznik zastrajkował przeciwko wyrywaniu go ze snu zimowego, więc nie ma mapki trasy, są za to zdjęcia z telefonu.
Wyruszyłem spod McDonalda w Lubieszynie obierając jedynie słuszny kierunek zachodni, żeby zaraz za granicą zmienić go na południowy. Nawiasem mówiąc, jedyne co mi się podoba w Unii Europejskiej (oprócz pieniędzy rzecz jasna) to Układ z Schengen - można cieszyć się nieskrępowaną wolnością kierunku i nikt nikogo nie niepokoi. Po prostu keine Grenze.
Po przejechaniu kilku kilometrów fantastyczną asfaltową ścieżką dla rowerów, wjechałem do pierwszej miejscowości na trasie - Grambow. Wiąże się z nią mało ciekawa historia, którą przeżyłem będąc jeszcze w podstawówce (lokalizując na oko, było to w roku 94 lub 95 ubiegłego wieku). Ktoś wpadł na pomysł, żeby pojechać do jakiejś bliskiej niemieckiej miejscowości i kupić to, czego u nas nie było (albo było bardzo drogie) - zdaje się, że chodziło o żarówki energooszczędne. Ponieważ byłem jeszcze zbyt młody, żeby mnie puścić samopas do innego kraju, wymyśliłem, że pojadę z ciotką. Dokładnie 3 października (to był poniedziałek albo wtorek) wsiedliśmy w pociąg (cztery razy droższy niż żeśmy się spodziewali) i udaliśmy się na pierwszą stację za granicą kraju - Grambow. Kawałek za stacją z lasu wyłaniała się mała wioska, ale sklep był. Z tym że zamknięty. Okazało się, że 3 października to u Niemców święto państwowe. Jedyne miejsce, gdzie można by było tego dnia coś kupić, to stacja benzynowa, której w małej wiosce próżno szukać. Połaziliśmy więc z ciotką po uliczkach (na których nie było żywego ducha, wszyscy widać świętowali w domach) i powróciliśmy pociągiem do Szczecina.
Teraz jestem w Grambow pierwszy raz po tych kilkunastu latach i próbuję odświeżyć wspomnienie naszej mało efektywnej operacji.
Na stacji wielkie zmiany. Daje się zauważyć dużo więcej trawy i ząb czasu, którym został nadgryziony dworcowy budynek. (Sądząc po rozmiarach owego nadgryzienia, była to raczej SZCZĘKA czasu.)
Pamiętam, że w czasie naszej ekspedycji z ciotką, kupowaliśmy tutaj powrotne bilety. Dziś - patrząc na wejście do holu - byłoby to raczej niemożliwe...
Podobna historia spotkała ów sklep, który wtedy był zamknięty. Dzisiaj również jest zamknięty i sądząc po wyglądzie taka sytuacja trwa od co najmniej kilku lat.
Porzucam zatem wspomnienia i udaję się w dalszą drogę. Miejscowości po drodze nie są na tyle interesujące, żeby się w nich zatrzymywać czy o nich opowiadać. Ot, po prostu niemieckie wioseczki, małe, schludne, typowe. Drogi wąskie, ale gładko wyasfaltowane, więc dobrze się jedzie, mimo zleżałej pozimowej kondycji.
Około kilometra przed miejscowością Bismark natykam się na pozostałość po II Wojnie Światowej w postaci pojazdu strategicznego typu "motor z wózkiem". Obecnie pełni funkcję reklamy zajazdu zlokalizowanego naprzeciwko.
Za chwilę wjeżdżam do miejscowości Bismark, żeby po skręcie w lewo szybko ją opuścić i znów kontynuować jazdę boczną drogą między brzozami. Brzoza to jedyne drzewo, które rozpoznaję bez problemu.
Kilka kilometrów później zatrzymuję się nad jeziorem. To chyba najlepsze a jednocześnie najmniej uczęszczane kąpielisko blisko Szczecina - spokój, bez tłumów, porządek i czysta woda. Aż nie mogę się doczekać lata, żeby tu przyjechać z ręcznikiem.
Blankensee omijam obwodnicą, przekraczam szybko granicę (niegdyś było tu pieszo-rowerowe przejście małego ruchu granicznego), przez Buk przejeżdżam bez zatrzymania. W Dobrej chwilę odpoczywam, po czym wjeżdżam na ostatni odcinek do Lubieszyna. Ta droga była kiedyś moją ulubioną - prawie nikt po niej nie jeździł, a wokół roztaczały się piękne widoki. Teraz buduje się tu dość spore osiedle, w związku z czym drogę zmodernizowano i ruch się drastycznie zwiększył, a widoki zostały zasłonięte przez budynki.
Ale nie ma co narzekać. Absolutnie nie dziwię się ludziom, że chcą mieszkać w takich miejscach. Człowiek dziś jest tak zaganiany, że potrzebuje spokoju. Ja na szczęście mam rower...