Do Krackowa
Sobota, 24 marca 2012 | dodano:25.03.2012
Km: | 34.16 | Czas: | 02:13 | km/h: | 15.41 | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | Rower: | Kross Trans Alp 2009 |
STOBNO - Schwennenz - Lebehn - Krackow - Nadrensee - Ladenthin - Warnik - Będargowo - STOBNO /34km
Rozochocony przedwczorajszym rozpoczęciem sezonu, postanowiłem po raz drugi wyruszyć na podbój NRD (byłej, ale jakże wrośniętej w pejzaż!). Tym razem wyjechałem ze Stobna, aby przekroczyć granicę w mało znanym miejscu będącym niegdyś małym przejściem pieszo-rowerowym Bobolin/Schwennenz. Pozostało po tym wspomnienie w postaci kilku chylących się ku upadkowi betonowych słupów oraz średniogłębokiego rowu, nad którym przerzucono wąski mostek, w sam raz na rower.
Po przejechaniu przez mostek graniczny, droga zmienia się z asfaltowej w żwirową, a potem brukowaną, na szczęście z wyjeżdżoną ścieżką obok, dzięki czemu nie trzeba obijać dupy na wybojach. Wjeżdżam do Schwennenz - małej wioski, w której nie ma doprawdy nic ciekawego oprócz kościoła. Świątynia wprawdzie ewangelicka (a jakże), ale pięknie utrzymana, aż cieszy oko.
Dalej już piękną asfaltową ścieżką dla rowerów, której nie opuszczam aż do Krackow. Właśnie to uwielbiam u Niemców.
Jednak zanim Krackow, jeszcze po drodze czeka mnie jedna miejscowość - Lebehn, w której moją uwagę przykuwa dość stary pałac (niestety w stanie niezbyt dobrym). Na jego temat nie udało mi się znaleźć żadnej informacji.
Później już Krackow. Właściwie nie wjeżdżam do "centrum" wioski, zatrzymuję się na obrzeżach, ponieważ moja trasa odbija teraz w lewo, na wschód.
W tym momencie bateria w telefonie protestuje przeciwko zbytniemu nadużywaniu aparatu do fotografowania pierdół i od tej chwili nie zrobię już żadnego zdjęcia. A szkoda. Bo im dalej się posuwam, tym bardziej trasa staje się malownicza.
W tym miejscu warto wyjaśnić, dlaczego właściwie jeżdżę rowerem po niemieckiej stronie granicy. Nie tylko ze względu na infrastrukturę (świetne, równe i przede wszystkim długie ścieżki rowerowe), ale również na przestrzenie. Oczywiście, w Polsce też są, ale w Niemczech mają charakter niemalże dziewiczy. Bierze się to stąd, że dla naszych zachodnich sąsiadów osiedlanie się przy wschodniej granicy jest pozbawione sensu. Mieszkają tu tylko ci, którzy z jakichś powodów muszą tu mieszkać, albo też ci, którzy nie mają ochoty się przenosić gdzie indziej. (Jeśli kogoś to dziwi, proszę zobaczyć jak wyglądają nasze tereny przy wschodniej granicy kraju.) Dlatego i ruch na drodze praktycznie żaden, i żywego ducha ciężko spotkać, za to można do woli cieszyć się świeżym powietrzem, ciszą i pięknem krajobrazów.
Za Nadrensee droga staje się bardziej pagórkowata i wąska, ale nadal pokrywa ją asfalt gładziutki jak pupcia niemowlęcia. Przez kilka kilometrów podziwiam krajobrazy, widzę jak na dłoni stadko saren żerujących nieopodal małego zagajnika. Przez ponad pół godziny nie spotykam żadnego pojazdu. Po dość stromym podjeździe docieram do ostatniej miejscowości przed granicą - Ladenthin. Mijam ją trochę bokiem, ale widzę bardzo dobrze zabudowania. Jest to chyba najbardziej zaniedbana niemiecka miejscowość, jaką widziałem. I nic w tym dziwnego - dla Niemców to zupełny koniec świata. Nie wiem jakim cudem ktoś wpadł na pomysł wybudowania zupełnie nowej drogi łączącej wspomnianą zapomnianą wieś z Polską. Ale oczy nie mylą. Jest to świeżuteńka (zeszłoroczna) piękna szosa dla samochodów (po której mało kto jeździ). Po polskiej stronie łączy się z drogą z Kołbaskowa i dalej (również zmodernizowana) doprowadza mnie przez Warnik aż do Będargowa. Stamtąd już rzut beretem. Do Stobna wjeżdżam od strony stacji kolejowej, wspinam się pod ostatnią górkę i kończę wyprawę.
Rozochocony przedwczorajszym rozpoczęciem sezonu, postanowiłem po raz drugi wyruszyć na podbój NRD (byłej, ale jakże wrośniętej w pejzaż!). Tym razem wyjechałem ze Stobna, aby przekroczyć granicę w mało znanym miejscu będącym niegdyś małym przejściem pieszo-rowerowym Bobolin/Schwennenz. Pozostało po tym wspomnienie w postaci kilku chylących się ku upadkowi betonowych słupów oraz średniogłębokiego rowu, nad którym przerzucono wąski mostek, w sam raz na rower.
Po przejechaniu przez mostek graniczny, droga zmienia się z asfaltowej w żwirową, a potem brukowaną, na szczęście z wyjeżdżoną ścieżką obok, dzięki czemu nie trzeba obijać dupy na wybojach. Wjeżdżam do Schwennenz - małej wioski, w której nie ma doprawdy nic ciekawego oprócz kościoła. Świątynia wprawdzie ewangelicka (a jakże), ale pięknie utrzymana, aż cieszy oko.
Dalej już piękną asfaltową ścieżką dla rowerów, której nie opuszczam aż do Krackow. Właśnie to uwielbiam u Niemców.
Jednak zanim Krackow, jeszcze po drodze czeka mnie jedna miejscowość - Lebehn, w której moją uwagę przykuwa dość stary pałac (niestety w stanie niezbyt dobrym). Na jego temat nie udało mi się znaleźć żadnej informacji.
Później już Krackow. Właściwie nie wjeżdżam do "centrum" wioski, zatrzymuję się na obrzeżach, ponieważ moja trasa odbija teraz w lewo, na wschód.
W tym momencie bateria w telefonie protestuje przeciwko zbytniemu nadużywaniu aparatu do fotografowania pierdół i od tej chwili nie zrobię już żadnego zdjęcia. A szkoda. Bo im dalej się posuwam, tym bardziej trasa staje się malownicza.
W tym miejscu warto wyjaśnić, dlaczego właściwie jeżdżę rowerem po niemieckiej stronie granicy. Nie tylko ze względu na infrastrukturę (świetne, równe i przede wszystkim długie ścieżki rowerowe), ale również na przestrzenie. Oczywiście, w Polsce też są, ale w Niemczech mają charakter niemalże dziewiczy. Bierze się to stąd, że dla naszych zachodnich sąsiadów osiedlanie się przy wschodniej granicy jest pozbawione sensu. Mieszkają tu tylko ci, którzy z jakichś powodów muszą tu mieszkać, albo też ci, którzy nie mają ochoty się przenosić gdzie indziej. (Jeśli kogoś to dziwi, proszę zobaczyć jak wyglądają nasze tereny przy wschodniej granicy kraju.) Dlatego i ruch na drodze praktycznie żaden, i żywego ducha ciężko spotkać, za to można do woli cieszyć się świeżym powietrzem, ciszą i pięknem krajobrazów.
Za Nadrensee droga staje się bardziej pagórkowata i wąska, ale nadal pokrywa ją asfalt gładziutki jak pupcia niemowlęcia. Przez kilka kilometrów podziwiam krajobrazy, widzę jak na dłoni stadko saren żerujących nieopodal małego zagajnika. Przez ponad pół godziny nie spotykam żadnego pojazdu. Po dość stromym podjeździe docieram do ostatniej miejscowości przed granicą - Ladenthin. Mijam ją trochę bokiem, ale widzę bardzo dobrze zabudowania. Jest to chyba najbardziej zaniedbana niemiecka miejscowość, jaką widziałem. I nic w tym dziwnego - dla Niemców to zupełny koniec świata. Nie wiem jakim cudem ktoś wpadł na pomysł wybudowania zupełnie nowej drogi łączącej wspomnianą zapomnianą wieś z Polską. Ale oczy nie mylą. Jest to świeżuteńka (zeszłoroczna) piękna szosa dla samochodów (po której mało kto jeździ). Po polskiej stronie łączy się z drogą z Kołbaskowa i dalej (również zmodernizowana) doprowadza mnie przez Warnik aż do Będargowa. Stamtąd już rzut beretem. Do Stobna wjeżdżam od strony stacji kolejowej, wspinam się pod ostatnią górkę i kończę wyprawę.