Rotterdam - Londyn (dzień 1)
Środa, 15 sierpnia 2012 | dodano:02.09.2012
Km: | 113.00 | Czas: | 10:39 | km/h: | 10.61 | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | Rower: | Kross Trans Alp 2009 |
SCHIEDAM - Vlaardingen - Spijkenisse - Zuidland - Hellevoetsluis - Goedereede - Renesse - Burgh-Haamsteede - Breezand - SINT LAURENS /113km
Spałem kiepsko. Jakkolwiek pokój hotelowy był w porządku, łóżko też wygodne, to jednak okno od ulicy (co prawda mało ruchliwej, ale głośnej) i wysoka temperatura zrobiły swoje. Sen, kiedy już wreszcie nadszedł, był niestały, co chwilę przerywany, jak film na Polsacie. Na domiar złego położyłem się bardzo późno, a zamierzałem wstać dość wcześnie. Na szczęście obudziłem się pół godziny przed budzikiem, nieprawdopodobnie rześki jak na niemal bezsenną noc i gotowy do boju. Po prysznicu odprawiłem Mszę św. i zszedłem na śniadanie. Najadłem się do syta, sprawnie upakowałem rzeczy, w czym pomogło doświadczenie zdobyte w zeszłym roku, i z pewnym żalem wymeldowałem się z hotelu - cóż, była to ostatnia noc, jaką w tym tygodniu spędziłem w warunkach względnego luksusu (normalny dach nad głową, łóżko, czysta pościel, nie wspominając o telewizorze i świeżych bułkach na śniadanie). Następnie odprowadziłem samochód w umówione miejsce, które miało zapewnić, że zastanę go, kiedy powrócę z Anglii. Jeszcze tylko dopompowanie kół w rowerze oraz dokręcenie steru, który się niebezpiecznie chybotał po niedawnym zderzeniu z zadaszeniem nad wiatą (wjeżdżałem pod nią samochodem, a niestety zapomniałem, że na dachu mam rower). I gotowe. Odjazd o godzinie 9:11. Byłem dumny z siebie, że udało mi się wyrobić tak wcześnie, podjąłem więc postanowienie, że każdego dnia wyprawy będę starał się wyruszać mniej więcej o tej porze.
Wystartowałem z Schiedam, czyli praktycznie z przedmieść Rotterdamu. Od razu po wyruszeniu poczułem iście holenderski komfort jazdy rowerem. Ścieżki rowerowe niezależne zarówno od dróg dla samochodów, jak i od chodników dla pieszych. Szlaki doskonale oznaczone i opisane. Właściwie mamy w Holandii do czynienia z gęstą siecią dróg rowerowych połączonych węzłami (knooppunt), z których każdy oznaczony jest numerem. Na każdym skrzyżowaniu mamy drogowskazy z numerami knooppuntów, a dodatkowo w każdym punkcie węzłowym znajduje się mapka sieci rowerowej w danym regionie. Mój plan podróży wyglądał więc dokładnie tak:
Starczyło mi to za mapę i wszystko inne, co potrzebne, aby się nie zgubić. Ucieszyłem się, bo trzeba było tylko skupić uwagę na drogowskazach, a nie za każdym razem wyciągać mapę i sprawdzać, gdzie jestem i gdzie teraz mam jechać. Trzymając się oznaczeń i będąc pod ogromnym wrażeniem infrastruktury rowerowej wyjechałem z miasta. Bezkolizyjny szlak doprowadził mnie do tunelu pod rzeką.
Trzeba było zjechać windą na dół, pokonać około kilometra specjalnym tunelem tylko dla rowerów i wyjechać windą z drugiej strony. Rozwiązanie rewelacyjne i chyba mniej męczące niż podjazd na most wzdłuż ruchliwej autostrady. W ten sposób znalazłem się wśród zabudowań portowych Rotterdamu, z licznymi dźwigami, kontenerami, bocznicami kolejowymi i ogromnymi zbiornikami z Bóg wie czym. Mało ciekawa, industrialna okolica, ale przecież w końcu Rotterdam jest największym portem w Europie (zajmuje obszar ponad 100 km kw.!) i jednym z największych na świecie, więc jest się czym pochwalić. Bez żalu jednak przejechałem przez kolejną rzekę (tym razem za pomocą zwykłego mostu) i znalazłem się w Spijkenisse. Tu natrafiłem na pierwszy (nie licząc dróg rowerowych) charakterystyczny dla holenderskich krajobrazów element.
Wiatrak. Do tego wiatrak czynny. Tuż przy nim znajduje się piekarnia korzystająca z produktów młyna zasilanego wiatrem. Ja natomiast zatrzymałem się na stacji paliw naprzeciwko, aby kupić wodę i jakiegoś batonika dla uzupełnienia zapasów energetycznych. Następnie pokręciłem się nieco po miasteczku - nie żebym miał jakiś zamiar zwiedzania, po prostu remont ulicy wymusił objazd, którego przebiegu trzeba się było domyśleć, gdyż nie był oznaczony - i wyjechałem na otwartą przestrzeń, piękną ścieżką wśród łąk.
Ścieżka prowadziła mnie z dala od ruchu kołowego, upajałem się więc przyrodą. Wiatr wiał w plecy, jazda nie była więc ciężka, choć słońce zaczęło już nieźle przypiekać. Czasem trasa wiodła nad kanałami. Widziałem pięknie położone osiedla, nieco zazdroszcząc mieszkańcom.
Po kilkunastu kilometrach znalazłem się nad zatoką Haringvliet, gdzie urzeczony pejzażem postanowiłem zrobić przerwę. Patrzyłem na zatokę pełną żaglówek i jachtów - istotnie pogoda do żeglowania była idealna: ciepło, słońce i dość silny wiatr. Nieopodal przy kawałku plaży pluskały się dzieciaki. Odlot.
Ku mojej radości szlak prowadził dalej nad zatoką.
W tej uroczej scenerii dotarłem do miasteczka Hellevoetsluis. Przejechałem przez nie szybko, cały czas trzymając się wody.
Stąd już tylko kilka kilometrów i znalazłem się na moście łączącym dwie holenderskie wyspy: Voorne-Putten, z której zjeżdżałem, i Goeree-Overflakkee, na którą za chwilę miałem zawitać. Z mostu o kilometrowej długości roztaczał się piękny widok na Morze Północne z jednej strony i zatokę Haringvliet z drugiej.
Ponieważ minęło już południe, słońce piekło niemiłosiernie. Organizm zwiększył zapotrzebowanie na płyny i zacząłem podświadomie szukać choćby kawałka cienia. Niestety takiego nie było. Dopiero dobrych kilka kilometrów po zjeździe z mostu znalazłem cieniste miejsce na odpoczynek. Z ulgą stwierdziłem, że w cieniu jest odczuwalnie chłodniej i duuużo przyjemniej. Nie mogło to wszakże trwać w nieskończoność. Zrobiłem już co prawda 50 kilometrów, ale byłem świadom, że przede mną jeszcze co najmniej drugie tyle. Dlatego pozbierałem się w sobie i po kilku minutach ruszyłem dalej, do miasteczka Goedereede. Miało ono ten specyficzny rodzaj architektury, który uwielbiam. Wąskie, brukowane uliczki, ładne kamienice czy budynki z muru pruskiego, rynek z obleganymi kafejkami.
Nie mogłem jednak pozwolić sobie na postój. Trzeba było jechać dalej. Kilka kilometrów później znów znalazłem się nad wodą. Tym razem towarzyszący mi od samego początku komfortowy, szeroki asfalt zmienił się w ubity żwir. Zrobiło się też wąsko, ale żadnego dyskomfortu w jeździe nie odczułem. Droga była równiutka jak stół.
Po kilku kilometrach znów pojawił się asfalt i oznaczenia zwiastujące bliskość mierzei, która dzieliła mnie od trzeciej już dziś wyspy. Na owej mierzei znajduje się parking dla samochodów i plaża, dziś szczególnie oblegana.
W tym momencie dałbym wszystko za chwilę ochłody w Morzu Północnym. Nie było to jednak możliwe. Po pierwsze z racji czasowych, po drugie zaś dlatego, że mógłbym wywołać szok termiczny. Ciało miałem niesamowicie przegrzane. Z wielkim żalem i nieskrywaną zazdrością spoglądałem na tłumy ludzi zażywające kąpieli. Chwilę później znalazłem się na wyspie Schouwen. O godzinie 15:00 dojechałem do miejscowości Renesse, gdzie zrobiłem sobie równą godzinę przerwy. Odwiedziłem miejscowy market, kupując sobie coś na obiadokolację i jutrzejsze śniadanie oraz uzupełniając zapasy wody. Po konsumpcji ruszyłem w dalszą drogę. Wyspę pokonałem dość szybko, jednak przy samym jej końcu szlak zaczął mocno kluczyć po lesie. Kiedy zobaczyłem wydmy, myślałem, że lada chwila wjadę na most, lecz zanim to się stało, upłynęło jeszcze sporo czasu i kilometrów.
Zaczęło się chmurzyć. Dziękowałem za to Bogu, bo słońce przestało być dokuczliwe. Zresztą pora też była już późna. Na most wjechałem punktualnie o 17:00 i był to dziewięćdziesiąty kilometr dzisiejszej trasy. Wiedziałem, że na następnej wyspie muszę zacząć rozglądać się za miejscem na nocleg. Wiatr przybierał na sile, a chmury z czasem robiły się ciemniejsze i gęstsze, co rodziło obawę przed deszczem. Krajobraz, jakby dostosowując się do pogody, również stał się bardziej surowy.
Po zjeździe z mostu zacząłem bacznie śledzić okolicę i wszelkie oznaczenia mogące świadczyć o bliskości kempingu. Okazało się, że kempingów jest tu sporo. Niektóre są maleńkie, zlokalizowane na podwórzach wiejskich gospodarstw, a inne bardzo duże, z recepcją, świetlicą i innymi bajerami. Szukałem dużego. Zazwyczaj nie ma tam problemu z miejscem. Ale ponieważ pierwszy drogowskaz wskazywał na mały kemping, postanowiłem skierować się właśnie tam. Jednakże właściciel nie znalazł dla mnie miejsca. Jednocześnie uspokoił mnie mówiąc, że kempingów jest tu jak grzybów po deszczu i jadąc w stronę Middelburga powinienem coś dla siebie znaleźć. Istotnie, kawałek dalej był duży kemping. Pomyślałem, że tu kończy się dzisiejszy etap. Niestety, recepcja była już zamknięta (czynna do 17:00, co za głupota!). Rozbiłbym namiot tak czy inaczej, powstrzymało mnie tylko to, że prysznic działał na żetony, więc w takim przypadku kąpiel by odpadała. Takie rozwiązanie nie wchodziło w grę. Po dzisiejszej gorączce prysznic musiał być koniecznie! Na domiar złego zaczął kropić deszcz. Przeczekałem go pod wiatą, po czym ruszyłem dalej. Chwilę później znów drogowskaz w prawo na wiejski minikemping. Skręciłem i trafiłem na podwórze skromnego gospodarstwa. Zapukałem do drzwi i otworzyła mi sympatyczna pani, która po zrozumieniu mojej prośby o nocleg (nie mówiła zbyt dobrze po angielsku), pokazała mi moje miejsce pod namiot oraz prysznic (który nie działał na żetony, więc mogłem wypluskać się do woli, czym cieszyłem się jak małe dziecko). Wymęczony i poparzony od słońca, ale jednocześnie usatysfakcjonowany zrobionym dystansem i tym wszystkim co zobaczyłem, zasnąłem wraz z nadejściem zmroku.
Spałem kiepsko. Jakkolwiek pokój hotelowy był w porządku, łóżko też wygodne, to jednak okno od ulicy (co prawda mało ruchliwej, ale głośnej) i wysoka temperatura zrobiły swoje. Sen, kiedy już wreszcie nadszedł, był niestały, co chwilę przerywany, jak film na Polsacie. Na domiar złego położyłem się bardzo późno, a zamierzałem wstać dość wcześnie. Na szczęście obudziłem się pół godziny przed budzikiem, nieprawdopodobnie rześki jak na niemal bezsenną noc i gotowy do boju. Po prysznicu odprawiłem Mszę św. i zszedłem na śniadanie. Najadłem się do syta, sprawnie upakowałem rzeczy, w czym pomogło doświadczenie zdobyte w zeszłym roku, i z pewnym żalem wymeldowałem się z hotelu - cóż, była to ostatnia noc, jaką w tym tygodniu spędziłem w warunkach względnego luksusu (normalny dach nad głową, łóżko, czysta pościel, nie wspominając o telewizorze i świeżych bułkach na śniadanie). Następnie odprowadziłem samochód w umówione miejsce, które miało zapewnić, że zastanę go, kiedy powrócę z Anglii. Jeszcze tylko dopompowanie kół w rowerze oraz dokręcenie steru, który się niebezpiecznie chybotał po niedawnym zderzeniu z zadaszeniem nad wiatą (wjeżdżałem pod nią samochodem, a niestety zapomniałem, że na dachu mam rower). I gotowe. Odjazd o godzinie 9:11. Byłem dumny z siebie, że udało mi się wyrobić tak wcześnie, podjąłem więc postanowienie, że każdego dnia wyprawy będę starał się wyruszać mniej więcej o tej porze.
Wystartowałem z Schiedam, czyli praktycznie z przedmieść Rotterdamu. Od razu po wyruszeniu poczułem iście holenderski komfort jazdy rowerem. Ścieżki rowerowe niezależne zarówno od dróg dla samochodów, jak i od chodników dla pieszych. Szlaki doskonale oznaczone i opisane. Właściwie mamy w Holandii do czynienia z gęstą siecią dróg rowerowych połączonych węzłami (knooppunt), z których każdy oznaczony jest numerem. Na każdym skrzyżowaniu mamy drogowskazy z numerami knooppuntów, a dodatkowo w każdym punkcie węzłowym znajduje się mapka sieci rowerowej w danym regionie. Mój plan podróży wyglądał więc dokładnie tak:
Starczyło mi to za mapę i wszystko inne, co potrzebne, aby się nie zgubić. Ucieszyłem się, bo trzeba było tylko skupić uwagę na drogowskazach, a nie za każdym razem wyciągać mapę i sprawdzać, gdzie jestem i gdzie teraz mam jechać. Trzymając się oznaczeń i będąc pod ogromnym wrażeniem infrastruktury rowerowej wyjechałem z miasta. Bezkolizyjny szlak doprowadził mnie do tunelu pod rzeką.
Trzeba było zjechać windą na dół, pokonać około kilometra specjalnym tunelem tylko dla rowerów i wyjechać windą z drugiej strony. Rozwiązanie rewelacyjne i chyba mniej męczące niż podjazd na most wzdłuż ruchliwej autostrady. W ten sposób znalazłem się wśród zabudowań portowych Rotterdamu, z licznymi dźwigami, kontenerami, bocznicami kolejowymi i ogromnymi zbiornikami z Bóg wie czym. Mało ciekawa, industrialna okolica, ale przecież w końcu Rotterdam jest największym portem w Europie (zajmuje obszar ponad 100 km kw.!) i jednym z największych na świecie, więc jest się czym pochwalić. Bez żalu jednak przejechałem przez kolejną rzekę (tym razem za pomocą zwykłego mostu) i znalazłem się w Spijkenisse. Tu natrafiłem na pierwszy (nie licząc dróg rowerowych) charakterystyczny dla holenderskich krajobrazów element.
Wiatrak. Do tego wiatrak czynny. Tuż przy nim znajduje się piekarnia korzystająca z produktów młyna zasilanego wiatrem. Ja natomiast zatrzymałem się na stacji paliw naprzeciwko, aby kupić wodę i jakiegoś batonika dla uzupełnienia zapasów energetycznych. Następnie pokręciłem się nieco po miasteczku - nie żebym miał jakiś zamiar zwiedzania, po prostu remont ulicy wymusił objazd, którego przebiegu trzeba się było domyśleć, gdyż nie był oznaczony - i wyjechałem na otwartą przestrzeń, piękną ścieżką wśród łąk.
Ścieżka prowadziła mnie z dala od ruchu kołowego, upajałem się więc przyrodą. Wiatr wiał w plecy, jazda nie była więc ciężka, choć słońce zaczęło już nieźle przypiekać. Czasem trasa wiodła nad kanałami. Widziałem pięknie położone osiedla, nieco zazdroszcząc mieszkańcom.
Po kilkunastu kilometrach znalazłem się nad zatoką Haringvliet, gdzie urzeczony pejzażem postanowiłem zrobić przerwę. Patrzyłem na zatokę pełną żaglówek i jachtów - istotnie pogoda do żeglowania była idealna: ciepło, słońce i dość silny wiatr. Nieopodal przy kawałku plaży pluskały się dzieciaki. Odlot.
Ku mojej radości szlak prowadził dalej nad zatoką.
W tej uroczej scenerii dotarłem do miasteczka Hellevoetsluis. Przejechałem przez nie szybko, cały czas trzymając się wody.
Stąd już tylko kilka kilometrów i znalazłem się na moście łączącym dwie holenderskie wyspy: Voorne-Putten, z której zjeżdżałem, i Goeree-Overflakkee, na którą za chwilę miałem zawitać. Z mostu o kilometrowej długości roztaczał się piękny widok na Morze Północne z jednej strony i zatokę Haringvliet z drugiej.
Ponieważ minęło już południe, słońce piekło niemiłosiernie. Organizm zwiększył zapotrzebowanie na płyny i zacząłem podświadomie szukać choćby kawałka cienia. Niestety takiego nie było. Dopiero dobrych kilka kilometrów po zjeździe z mostu znalazłem cieniste miejsce na odpoczynek. Z ulgą stwierdziłem, że w cieniu jest odczuwalnie chłodniej i duuużo przyjemniej. Nie mogło to wszakże trwać w nieskończoność. Zrobiłem już co prawda 50 kilometrów, ale byłem świadom, że przede mną jeszcze co najmniej drugie tyle. Dlatego pozbierałem się w sobie i po kilku minutach ruszyłem dalej, do miasteczka Goedereede. Miało ono ten specyficzny rodzaj architektury, który uwielbiam. Wąskie, brukowane uliczki, ładne kamienice czy budynki z muru pruskiego, rynek z obleganymi kafejkami.
Nie mogłem jednak pozwolić sobie na postój. Trzeba było jechać dalej. Kilka kilometrów później znów znalazłem się nad wodą. Tym razem towarzyszący mi od samego początku komfortowy, szeroki asfalt zmienił się w ubity żwir. Zrobiło się też wąsko, ale żadnego dyskomfortu w jeździe nie odczułem. Droga była równiutka jak stół.
Po kilku kilometrach znów pojawił się asfalt i oznaczenia zwiastujące bliskość mierzei, która dzieliła mnie od trzeciej już dziś wyspy. Na owej mierzei znajduje się parking dla samochodów i plaża, dziś szczególnie oblegana.
W tym momencie dałbym wszystko za chwilę ochłody w Morzu Północnym. Nie było to jednak możliwe. Po pierwsze z racji czasowych, po drugie zaś dlatego, że mógłbym wywołać szok termiczny. Ciało miałem niesamowicie przegrzane. Z wielkim żalem i nieskrywaną zazdrością spoglądałem na tłumy ludzi zażywające kąpieli. Chwilę później znalazłem się na wyspie Schouwen. O godzinie 15:00 dojechałem do miejscowości Renesse, gdzie zrobiłem sobie równą godzinę przerwy. Odwiedziłem miejscowy market, kupując sobie coś na obiadokolację i jutrzejsze śniadanie oraz uzupełniając zapasy wody. Po konsumpcji ruszyłem w dalszą drogę. Wyspę pokonałem dość szybko, jednak przy samym jej końcu szlak zaczął mocno kluczyć po lesie. Kiedy zobaczyłem wydmy, myślałem, że lada chwila wjadę na most, lecz zanim to się stało, upłynęło jeszcze sporo czasu i kilometrów.
Zaczęło się chmurzyć. Dziękowałem za to Bogu, bo słońce przestało być dokuczliwe. Zresztą pora też była już późna. Na most wjechałem punktualnie o 17:00 i był to dziewięćdziesiąty kilometr dzisiejszej trasy. Wiedziałem, że na następnej wyspie muszę zacząć rozglądać się za miejscem na nocleg. Wiatr przybierał na sile, a chmury z czasem robiły się ciemniejsze i gęstsze, co rodziło obawę przed deszczem. Krajobraz, jakby dostosowując się do pogody, również stał się bardziej surowy.
Po zjeździe z mostu zacząłem bacznie śledzić okolicę i wszelkie oznaczenia mogące świadczyć o bliskości kempingu. Okazało się, że kempingów jest tu sporo. Niektóre są maleńkie, zlokalizowane na podwórzach wiejskich gospodarstw, a inne bardzo duże, z recepcją, świetlicą i innymi bajerami. Szukałem dużego. Zazwyczaj nie ma tam problemu z miejscem. Ale ponieważ pierwszy drogowskaz wskazywał na mały kemping, postanowiłem skierować się właśnie tam. Jednakże właściciel nie znalazł dla mnie miejsca. Jednocześnie uspokoił mnie mówiąc, że kempingów jest tu jak grzybów po deszczu i jadąc w stronę Middelburga powinienem coś dla siebie znaleźć. Istotnie, kawałek dalej był duży kemping. Pomyślałem, że tu kończy się dzisiejszy etap. Niestety, recepcja była już zamknięta (czynna do 17:00, co za głupota!). Rozbiłbym namiot tak czy inaczej, powstrzymało mnie tylko to, że prysznic działał na żetony, więc w takim przypadku kąpiel by odpadała. Takie rozwiązanie nie wchodziło w grę. Po dzisiejszej gorączce prysznic musiał być koniecznie! Na domiar złego zaczął kropić deszcz. Przeczekałem go pod wiatą, po czym ruszyłem dalej. Chwilę później znów drogowskaz w prawo na wiejski minikemping. Skręciłem i trafiłem na podwórze skromnego gospodarstwa. Zapukałem do drzwi i otworzyła mi sympatyczna pani, która po zrozumieniu mojej prośby o nocleg (nie mówiła zbyt dobrze po angielsku), pokazała mi moje miejsce pod namiot oraz prysznic (który nie działał na żetony, więc mogłem wypluskać się do woli, czym cieszyłem się jak małe dziecko). Wymęczony i poparzony od słońca, ale jednocześnie usatysfakcjonowany zrobionym dystansem i tym wszystkim co zobaczyłem, zasnąłem wraz z nadejściem zmroku.
komentarze
Świetnie opisane. Czuję się jakbym tez tam była! Aż człowiek nabiera ochoty na taką wyprawę!
Gość - 06:10 czwartek, 27 września 2012 | linkuj
Super wyprawa :)
Mieszkałem w NL dwa lata i aż Ci zazdroszczę, patrząc na zdjęcia. Tam można było jechać, jechać i jechać. Zawsze coś ciekawego po drodze się trafiło, dodatkowo przychylność miejscowej ludności, sprawiała, że jazda to czysta przyjemność.
Rotterdam, zwiedziłem niestety, ale samochodowo i pieszo. Infrastruktura portowa, na mnie wywarła bardzo duże wrażenie. devilek - 21:34 niedziela, 2 września 2012 | linkuj
Komentuj
Mieszkałem w NL dwa lata i aż Ci zazdroszczę, patrząc na zdjęcia. Tam można było jechać, jechać i jechać. Zawsze coś ciekawego po drodze się trafiło, dodatkowo przychylność miejscowej ludności, sprawiała, że jazda to czysta przyjemność.
Rotterdam, zwiedziłem niestety, ale samochodowo i pieszo. Infrastruktura portowa, na mnie wywarła bardzo duże wrażenie. devilek - 21:34 niedziela, 2 września 2012 | linkuj