Rotterdam - Londyn (dzień 2)
Czwartek, 16 sierpnia 2012 | dodano:03.09.2012
Km: | 107.00 | Czas: | 10:31 | km/h: | 10.17 | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | Rower: | Kross Trans Alp 2009 |
SINT LAURENS (NL) - Middelburg - Vlissingen - Breskens - Groede - Oostburg - Sluis - Damme - Dudzele - Brugge - Oostende - MARIAKERKE (B) /107km
Budzik zadzwonił dokładnie o 6:00. W namiocie było jeszcze ciemno, ale wyczuwałem, że słońce również już powoli wstaje. Chwilę później można już było sięgnąć po brewiarz i odmówić godzinę czytań z jutrznią bez męczenia wzroku. Następnie mycie, Msza św. polowa (a dokładniej: namiotowa), śniadanie z obowiązkową kawą i można było się zwijać. Tropik był mokry od rosy, więc strzepałem wodę na tyle, ile się dało, i o godzinie dziewiątej byłem gotowy do drogi. Jeszcze tylko formalności meldunkowe z właścicielką kempingu, niewygórowana zapłata (9 euro), podziękowanie i w drogę. Wyruszyłem o 9:12, kierując się w stronę Middelburga. Miasteczko to jest stolicą prowincji Zelandia. W centrum znajduje się ratusz miejski z XVI wieku, który (pewnie z racji gotyckiego stylu i wysokiej wieży) łatwo z daleka pomylić z kościołem. W ratuszu znajduje się obecnie Akademia Roosevelta. Obok rynek, który (o dziwo) nadal pełni funkcję rynku - pełno tu kramików i stoisk ze wszystkim.
Wyjechałem z miasta szlakiem wiodącym nad kanałem. Kanałem płynęło trochę łódek, jachtów i stateczków, zaś ścieżka roiła się od rowerzystów. Widać, że ten szlak jest bardzo uczęszczany.
W ten sposób dotarłem do Vlissingen, gdzie znów czekało mnie pokonanie wody, tym razem ani nie za pomocą tunelu, ani mostu, lecz promem. Prom do Breskens kursuje co 40 minut i kosztuje 3,80 EUR za rejs z rowerem w jedną stronę. Chętnych jest sporo, przy czym większość to właśnie rowerzyści. Z promu uchwyciłem jeszcze Vlissingen od strony wody.
Przy zjeździe z promu czekała na mnie informacja o objeździe, ale tym razem był on oznaczony znakomicie, nie było więc problemu z odnalezieniem drogi, która znów wiodła wzdłuż plaży.
Ponieważ jednak od morza wiał silny wiatr, postanowiłem wybrać szlak prowadzący wgłąb lądu. Po drodze minąłem zagrodę z niecodziennymi mieszkańcami.
Szukałem też sklepu, aby zrobić zaopatrzenie, gdyż minęło już południe. Słońce prażyło (nauczony wczorajszym doświadczeniem solidnie wysmarowałem się rano kremem z filtrem UV) i kończyła się woda. Wypadało też coś zjeść. Sklep znalazłem dopiero w Oostburgu (i to po kilkunastominutowym kręceniu się po mieście). Zrobiłem zakupy na cały dzień i poranek dnia następnego, coś tam przegryzłem, odpocząłem chwilę w mieście i ruszyłem dalej w kierunku Belgii.
Ostatnią miejscowością przed granicą było Sluis. Droga do tego miasta stanowiła dla mnie poważne wyzwanie. Wiodła cały czas pod wiatr, w palącym bez żadnych skrupułów słońcu, w powietrzu wypełnionym kurzem z odbywających się właśnie żniw. Liczyłem pojedyncze kilometry, chcąc jak najprędzej dotrzeć do Sluis i wreszcie do Belgii. W mieście byłem po 14:00. Przysiadłem na ławce przy rynku, naprzeciwko kościoła i zrobiło mi się bardzo sennie. Wiedziałem, że i tak nie da rady usnąć, bo ławka nie była stworzona do tego celu, tyłek mnie bolał, a do tego zegar na kościelnej wieży co kwadrans wygrywał holenderskie tandetne melodyjki. Pomyślałem sobie, że w Polsce niektórym ludziom przeszkadza, jak dzwon kościelny wybije pełną godzinę. Tutaj oni by chyba zwariowali - "kwadransowa" melodyjka trwała dokładnie minutę. Przymknąłem na chwilę oko wpadłszy w kilkuminutową półdrzemkę, po czym wsiadłem na rower i podążyłem w stronę granicy.
Byłem bardzo ciekaw, jak owa holendersko-belgijska granica jest oznaczona. Rzeczywistość była nieco rozczarowująca. Musiałem upewnić się, czy to aby na pewno tu. Nie było żadnej informacji, że wjeżdżam do Belgii. Jedynie szlaban w poprzek drogi i ostrzeżenie o zwierzętach (owcach?) występujących na długości 3km.
Tu zatrzymam się na chwilę z opowieścią, aby podsumować przejazd przez Holandię. Otóż państwo to jest istnym rajem dla rowerzystów, i to w każdym znaczeniu. Niczego pod tym względem nie brakuje. Ścieżki rowerowe najwyższej klasy, z równiusieńką nawierzchnią, najczęściej bezkolizyjnymi skrzyżowaniami z drogami dla samochodów, do tego doskonale oznaczone (o czym wspomniałem w części pierwszej). Widać, że rower (a także motorower) to u Holendrów bardzo popularny środek lokomocji, może nawet priorytetowy. Bardzo łatwo w tym kraju porozumieć się po angielsku.
Belgia okazała się pod tym względem podobna, chociaż zauważalne były braki w stosunku do Holandii. Zdarzały się ubytki w nawierzchni. Brakowało bezkolizyjnych skrzyżowań. A mnie dotknęła przede wszystkim różnica w oznaczeniach. Niby wszystko wyglądało tak samo: numerowane knooppunty i na każdym skrzyżowaniu drogowskazy do nich, ale... brakowało map. Widocznie ktoś z belgijskich urzędników doszedł do wniosku, iż każdy szanujący się rowerzysta własną mapę ma. Nie wiedząc o tym fakcie popełniłem dość poważny błąd. Otóż kilka kilometrów od granicy, przy drodze wiodącej wzdłuż kanału, na którym trwało właśnie zbieranie rzęsy...
...znajdowała się restauracja, w której można było kupić mapę rowerową całej Belgii z naniesionymi knooppuntami. Ja jednak widząc takie same oznaczenia jak w Holandii, zrezygnowałem z zakupu, posługując się argumentem "po co mi to". Zacząłem żałować przy drugim knooppuncie, przy którym nie znalazłem żadnej mapy (przy pierwszym pomyślałem: "pewnie ktoś zdjął albo nie była tu potrzebna"). Przy trzecim już przeklinałem. Chcąc nie chcąc musiałem teraz kierować się drogowskazami międzynarodowej ścieżki rowerowej North Sea Cycle Route, która zarówno w Holandii jak i w Belgii nosi oznaczenie LF1. Tych na szczęście nie brakowało. Jazdę tym międzynarodowym szlakiem zakładał mój plan pierwotny, lecz w Holandii, z uwagi na doskonałe oznaczenia, często wybierałem inne drogi (na skróty, z ciekawości, z potrzeby itp. powodów). Teraz zostałem zmuszony do wybrania LF1, co nie było wyborem najlepszym, o czym się natychmiast przekonałem. Tuż przed Brugią szlak zaczął niespodziewanie skręcać w kierunku przeciwnym do zamierzonego i następnie kluczyć po jakichś wiejskich drogach, co ostatecznie zepsuło mi humor. Nadłożyłem przez te manewry jakieś 10 kilometrów, tracąc ponad pół godziny. Dlatego tuż przed Brugią rozstałem się z LF1 widząc, że znowu skręca nie tam, gdzie według mnie powinno być miasto, a ja odnalazłem drogowskaz z napisem "Brugge" i udałem się tam, gdzie wskazywał, zamierzając wjechać do centrum.
Byłem bardzo ciekaw Brugii, odkąd obejrzałem film pt. Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj, komediodramat, którego akcja dzieje się właśnie tutaj. Jeden z głównych bohaterów, płatny morderca, wyraża tam co chwilę swoją dezaprobatę dla tego miasta ("Cholerna Brugia", "nienawidzę tego miasta", "śmierdzi zdechłą rybą" itp.), ale kamery pokazują bardzo ciekawy klimat brugijskiej starówki. Postanowiłem obejrzeć ją na własne oczy. Okazuje się, że nie bez przyczyny Brugia jest nazywana "Flamandzką Wenecją".
Mimo obecności kanałów, nie zauważyłem, żeby bardzo śmierdziało. Być może nieprzyjemne zapachy potęgują się w porze jesienno-zimowej, kiedy drastycznie zwiększa się wilgotność powietrza i nic innego nie pachnie. Starówka ma swój klimat. Nie jest on może jakiś wyjątkowy, ale na swój sposób przyciąga.
Rynek, jak to w sezonie, tłoczny i gwarny. Króluje na nim ratusz i charakterystyczna dla Brugii gotycka wieża strażnicza (Beffroi) z karylionem złożonym z 47 dzwonów.
Nie miałem wiele czasu na zachwyty i zwiedzanie. Trzeba było ewakuować się z Brugii jak najprędzej i - nie szukając już LF1 ani żadnego innego szlaku - ruszyć "na czuja" w stronę morza. Postanowiłem, że trzymając się kanału będę podążał cały czas w kierunku zachodnim. Droga wzdłuż kanału ma te dwie zalety, że - po pierwsze - jest prosta, po drugie zaś - na pewno doprowadzi do morza. Problem powstałby jedynie w sytuacji, gdyby nagle ścieżka rowerowa rozstała się z kanałem i podążyła w bliżej nieokreślonym kierunku. Na szczęście tak się nie stało i po niespełna dwóch godzinach od wyjazdu z Brugii wylądowałem w nadmorskim mieście Oostende.
Ponieważ zegar wybił już dziewiętnastą, zacząłem natychmiast rozglądać się za kempingiem. I tu objawił się kolejny brak w porównaniu z Holandią: nie było żadnych drogowskazów, żadnych informacji o kempingach. "Koniec języka za przewodnika" - pomyślałem i zaczepiłem faceta jadącego w przeciwnym kierunku.
- Jest tu jakiś kemping?
- O ile mi wiadomo, w tym mieście nie ma - odparł. - Musisz jechać do Middelkerke.
- W którym to kierunku? - zapytałem.
- Najpierw jedź do centrum, a potem się zapytaj - rzekł facet i wskazał ręką kierunek na centrum.
Podziękowałem i udałem się dalej. Po drodze zdecydowałem się jeszcze zaczepić Murzyna.
- Nie wiesz, gdzie jest najbliższy kemping?
- Tu nie ma, nie w okolicy - odrzekł z sympatycznym uśmiechem i zastanowiwszy się chwilę powiedział: - Wiem, że jest na pewno w Mariakerke. Musisz dojechać do promenady a potem wzdłuż plaży.
- Dzięki - uśmiechnąłem się na pożegnanie.
- Powodzenia - odpowiedział przyjaźnie.
Po drodze napotkałem na plan miasta. Faktycznie, sympatyczny Murzyn miał rację. W pobliżu Mariakerke narysowane były aż trzy namiociki. Sprawdziłem drogę i pojechałem w tym kierunku. Oostende nie jest jakimś wielkim miastem, ale tramwaje mają. Potem okazało się, że linie tramwajowe rozciągają się tu po całym wybrzeżu i łączą ze sobą kilka miast. Dojechałem do Mariakerke i zacząłem się rozglądać za kempingami z mapy. "To powinno być gdzieś tutaj" - myślałem mijając coraz bardziej wyludniające się okolice - znak końca miasta. Wreszcie zobaczyłem tablicę "Camping". Wisiała na jednym haku przyczepionym do zdezelowanego płotu ogradzającego pusty plac z dwoma barakami. Ups, ten kemping chyba nie działa. Ruszyłem dalej. Dojechałem do jakiegoś domu. Przed nim stał facet, którego z duszą na ramieniu spytałem się o camping - obawiałem się, że odpowie coś w rodzaju: "Był tu kiedyś, ale już nie ma". Ku mojej niezmiernej radości odrzekł jednak:
- Jedź dalej, jest za jakieś 500 metrów.
Rzeczywiście był. Duży niczym miasteczko dla przyczep kempingowych. Recepcjonistkę znalazłem w barze i zapytawszy o nocleg dowiedziałem się, że nie ma problemu: 22 euro, plus eurak za prysznic. Wybałuszyłem oczy ze zdziwienia, ale posłusznie odliczyłem haracz za kawałek trawy (nigdzie jeszcze nie spotkałem takich cen, ale być może było to podyktowane bliskością morza) i poszedłem rozbić namiot. Kemping położony był nieopodal lotniska, więc co chwilę słyszałem warkot silników turbośmigłowych startujących samolotów, a raz czy dwa ogłuszający huk odrzutowca. Kilka metrów dalej stał namiot zajmowany przez grupkę młodzieży, która głośno rozmawiała po francusku. Myślałem, że w takich warunkach spania nie będzie, jednak zasnąłem jak dziecko.
Budzik zadzwonił dokładnie o 6:00. W namiocie było jeszcze ciemno, ale wyczuwałem, że słońce również już powoli wstaje. Chwilę później można już było sięgnąć po brewiarz i odmówić godzinę czytań z jutrznią bez męczenia wzroku. Następnie mycie, Msza św. polowa (a dokładniej: namiotowa), śniadanie z obowiązkową kawą i można było się zwijać. Tropik był mokry od rosy, więc strzepałem wodę na tyle, ile się dało, i o godzinie dziewiątej byłem gotowy do drogi. Jeszcze tylko formalności meldunkowe z właścicielką kempingu, niewygórowana zapłata (9 euro), podziękowanie i w drogę. Wyruszyłem o 9:12, kierując się w stronę Middelburga. Miasteczko to jest stolicą prowincji Zelandia. W centrum znajduje się ratusz miejski z XVI wieku, który (pewnie z racji gotyckiego stylu i wysokiej wieży) łatwo z daleka pomylić z kościołem. W ratuszu znajduje się obecnie Akademia Roosevelta. Obok rynek, który (o dziwo) nadal pełni funkcję rynku - pełno tu kramików i stoisk ze wszystkim.
Wyjechałem z miasta szlakiem wiodącym nad kanałem. Kanałem płynęło trochę łódek, jachtów i stateczków, zaś ścieżka roiła się od rowerzystów. Widać, że ten szlak jest bardzo uczęszczany.
W ten sposób dotarłem do Vlissingen, gdzie znów czekało mnie pokonanie wody, tym razem ani nie za pomocą tunelu, ani mostu, lecz promem. Prom do Breskens kursuje co 40 minut i kosztuje 3,80 EUR za rejs z rowerem w jedną stronę. Chętnych jest sporo, przy czym większość to właśnie rowerzyści. Z promu uchwyciłem jeszcze Vlissingen od strony wody.
Przy zjeździe z promu czekała na mnie informacja o objeździe, ale tym razem był on oznaczony znakomicie, nie było więc problemu z odnalezieniem drogi, która znów wiodła wzdłuż plaży.
Ponieważ jednak od morza wiał silny wiatr, postanowiłem wybrać szlak prowadzący wgłąb lądu. Po drodze minąłem zagrodę z niecodziennymi mieszkańcami.
Szukałem też sklepu, aby zrobić zaopatrzenie, gdyż minęło już południe. Słońce prażyło (nauczony wczorajszym doświadczeniem solidnie wysmarowałem się rano kremem z filtrem UV) i kończyła się woda. Wypadało też coś zjeść. Sklep znalazłem dopiero w Oostburgu (i to po kilkunastominutowym kręceniu się po mieście). Zrobiłem zakupy na cały dzień i poranek dnia następnego, coś tam przegryzłem, odpocząłem chwilę w mieście i ruszyłem dalej w kierunku Belgii.
Ostatnią miejscowością przed granicą było Sluis. Droga do tego miasta stanowiła dla mnie poważne wyzwanie. Wiodła cały czas pod wiatr, w palącym bez żadnych skrupułów słońcu, w powietrzu wypełnionym kurzem z odbywających się właśnie żniw. Liczyłem pojedyncze kilometry, chcąc jak najprędzej dotrzeć do Sluis i wreszcie do Belgii. W mieście byłem po 14:00. Przysiadłem na ławce przy rynku, naprzeciwko kościoła i zrobiło mi się bardzo sennie. Wiedziałem, że i tak nie da rady usnąć, bo ławka nie była stworzona do tego celu, tyłek mnie bolał, a do tego zegar na kościelnej wieży co kwadrans wygrywał holenderskie tandetne melodyjki. Pomyślałem sobie, że w Polsce niektórym ludziom przeszkadza, jak dzwon kościelny wybije pełną godzinę. Tutaj oni by chyba zwariowali - "kwadransowa" melodyjka trwała dokładnie minutę. Przymknąłem na chwilę oko wpadłszy w kilkuminutową półdrzemkę, po czym wsiadłem na rower i podążyłem w stronę granicy.
Byłem bardzo ciekaw, jak owa holendersko-belgijska granica jest oznaczona. Rzeczywistość była nieco rozczarowująca. Musiałem upewnić się, czy to aby na pewno tu. Nie było żadnej informacji, że wjeżdżam do Belgii. Jedynie szlaban w poprzek drogi i ostrzeżenie o zwierzętach (owcach?) występujących na długości 3km.
Tu zatrzymam się na chwilę z opowieścią, aby podsumować przejazd przez Holandię. Otóż państwo to jest istnym rajem dla rowerzystów, i to w każdym znaczeniu. Niczego pod tym względem nie brakuje. Ścieżki rowerowe najwyższej klasy, z równiusieńką nawierzchnią, najczęściej bezkolizyjnymi skrzyżowaniami z drogami dla samochodów, do tego doskonale oznaczone (o czym wspomniałem w części pierwszej). Widać, że rower (a także motorower) to u Holendrów bardzo popularny środek lokomocji, może nawet priorytetowy. Bardzo łatwo w tym kraju porozumieć się po angielsku.
Belgia okazała się pod tym względem podobna, chociaż zauważalne były braki w stosunku do Holandii. Zdarzały się ubytki w nawierzchni. Brakowało bezkolizyjnych skrzyżowań. A mnie dotknęła przede wszystkim różnica w oznaczeniach. Niby wszystko wyglądało tak samo: numerowane knooppunty i na każdym skrzyżowaniu drogowskazy do nich, ale... brakowało map. Widocznie ktoś z belgijskich urzędników doszedł do wniosku, iż każdy szanujący się rowerzysta własną mapę ma. Nie wiedząc o tym fakcie popełniłem dość poważny błąd. Otóż kilka kilometrów od granicy, przy drodze wiodącej wzdłuż kanału, na którym trwało właśnie zbieranie rzęsy...
...znajdowała się restauracja, w której można było kupić mapę rowerową całej Belgii z naniesionymi knooppuntami. Ja jednak widząc takie same oznaczenia jak w Holandii, zrezygnowałem z zakupu, posługując się argumentem "po co mi to". Zacząłem żałować przy drugim knooppuncie, przy którym nie znalazłem żadnej mapy (przy pierwszym pomyślałem: "pewnie ktoś zdjął albo nie była tu potrzebna"). Przy trzecim już przeklinałem. Chcąc nie chcąc musiałem teraz kierować się drogowskazami międzynarodowej ścieżki rowerowej North Sea Cycle Route, która zarówno w Holandii jak i w Belgii nosi oznaczenie LF1. Tych na szczęście nie brakowało. Jazdę tym międzynarodowym szlakiem zakładał mój plan pierwotny, lecz w Holandii, z uwagi na doskonałe oznaczenia, często wybierałem inne drogi (na skróty, z ciekawości, z potrzeby itp. powodów). Teraz zostałem zmuszony do wybrania LF1, co nie było wyborem najlepszym, o czym się natychmiast przekonałem. Tuż przed Brugią szlak zaczął niespodziewanie skręcać w kierunku przeciwnym do zamierzonego i następnie kluczyć po jakichś wiejskich drogach, co ostatecznie zepsuło mi humor. Nadłożyłem przez te manewry jakieś 10 kilometrów, tracąc ponad pół godziny. Dlatego tuż przed Brugią rozstałem się z LF1 widząc, że znowu skręca nie tam, gdzie według mnie powinno być miasto, a ja odnalazłem drogowskaz z napisem "Brugge" i udałem się tam, gdzie wskazywał, zamierzając wjechać do centrum.
Byłem bardzo ciekaw Brugii, odkąd obejrzałem film pt. Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj, komediodramat, którego akcja dzieje się właśnie tutaj. Jeden z głównych bohaterów, płatny morderca, wyraża tam co chwilę swoją dezaprobatę dla tego miasta ("Cholerna Brugia", "nienawidzę tego miasta", "śmierdzi zdechłą rybą" itp.), ale kamery pokazują bardzo ciekawy klimat brugijskiej starówki. Postanowiłem obejrzeć ją na własne oczy. Okazuje się, że nie bez przyczyny Brugia jest nazywana "Flamandzką Wenecją".
Mimo obecności kanałów, nie zauważyłem, żeby bardzo śmierdziało. Być może nieprzyjemne zapachy potęgują się w porze jesienno-zimowej, kiedy drastycznie zwiększa się wilgotność powietrza i nic innego nie pachnie. Starówka ma swój klimat. Nie jest on może jakiś wyjątkowy, ale na swój sposób przyciąga.
Rynek, jak to w sezonie, tłoczny i gwarny. Króluje na nim ratusz i charakterystyczna dla Brugii gotycka wieża strażnicza (Beffroi) z karylionem złożonym z 47 dzwonów.
Nie miałem wiele czasu na zachwyty i zwiedzanie. Trzeba było ewakuować się z Brugii jak najprędzej i - nie szukając już LF1 ani żadnego innego szlaku - ruszyć "na czuja" w stronę morza. Postanowiłem, że trzymając się kanału będę podążał cały czas w kierunku zachodnim. Droga wzdłuż kanału ma te dwie zalety, że - po pierwsze - jest prosta, po drugie zaś - na pewno doprowadzi do morza. Problem powstałby jedynie w sytuacji, gdyby nagle ścieżka rowerowa rozstała się z kanałem i podążyła w bliżej nieokreślonym kierunku. Na szczęście tak się nie stało i po niespełna dwóch godzinach od wyjazdu z Brugii wylądowałem w nadmorskim mieście Oostende.
Ponieważ zegar wybił już dziewiętnastą, zacząłem natychmiast rozglądać się za kempingiem. I tu objawił się kolejny brak w porównaniu z Holandią: nie było żadnych drogowskazów, żadnych informacji o kempingach. "Koniec języka za przewodnika" - pomyślałem i zaczepiłem faceta jadącego w przeciwnym kierunku.
- Jest tu jakiś kemping?
- O ile mi wiadomo, w tym mieście nie ma - odparł. - Musisz jechać do Middelkerke.
- W którym to kierunku? - zapytałem.
- Najpierw jedź do centrum, a potem się zapytaj - rzekł facet i wskazał ręką kierunek na centrum.
Podziękowałem i udałem się dalej. Po drodze zdecydowałem się jeszcze zaczepić Murzyna.
- Nie wiesz, gdzie jest najbliższy kemping?
- Tu nie ma, nie w okolicy - odrzekł z sympatycznym uśmiechem i zastanowiwszy się chwilę powiedział: - Wiem, że jest na pewno w Mariakerke. Musisz dojechać do promenady a potem wzdłuż plaży.
- Dzięki - uśmiechnąłem się na pożegnanie.
- Powodzenia - odpowiedział przyjaźnie.
Po drodze napotkałem na plan miasta. Faktycznie, sympatyczny Murzyn miał rację. W pobliżu Mariakerke narysowane były aż trzy namiociki. Sprawdziłem drogę i pojechałem w tym kierunku. Oostende nie jest jakimś wielkim miastem, ale tramwaje mają. Potem okazało się, że linie tramwajowe rozciągają się tu po całym wybrzeżu i łączą ze sobą kilka miast. Dojechałem do Mariakerke i zacząłem się rozglądać za kempingami z mapy. "To powinno być gdzieś tutaj" - myślałem mijając coraz bardziej wyludniające się okolice - znak końca miasta. Wreszcie zobaczyłem tablicę "Camping". Wisiała na jednym haku przyczepionym do zdezelowanego płotu ogradzającego pusty plac z dwoma barakami. Ups, ten kemping chyba nie działa. Ruszyłem dalej. Dojechałem do jakiegoś domu. Przed nim stał facet, którego z duszą na ramieniu spytałem się o camping - obawiałem się, że odpowie coś w rodzaju: "Był tu kiedyś, ale już nie ma". Ku mojej niezmiernej radości odrzekł jednak:
- Jedź dalej, jest za jakieś 500 metrów.
Rzeczywiście był. Duży niczym miasteczko dla przyczep kempingowych. Recepcjonistkę znalazłem w barze i zapytawszy o nocleg dowiedziałem się, że nie ma problemu: 22 euro, plus eurak za prysznic. Wybałuszyłem oczy ze zdziwienia, ale posłusznie odliczyłem haracz za kawałek trawy (nigdzie jeszcze nie spotkałem takich cen, ale być może było to podyktowane bliskością morza) i poszedłem rozbić namiot. Kemping położony był nieopodal lotniska, więc co chwilę słyszałem warkot silników turbośmigłowych startujących samolotów, a raz czy dwa ogłuszający huk odrzutowca. Kilka metrów dalej stał namiot zajmowany przez grupkę młodzieży, która głośno rozmawiała po francusku. Myślałem, że w takich warunkach spania nie będzie, jednak zasnąłem jak dziecko.