Rotterdam - Londyn (dzień 4)
Sobota, 18 sierpnia 2012 | dodano:04.09.2012
Km: | 71.00 | Czas: | 09:07 | km/h: | 7.79 | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | Rower: | Kross Trans Alp 2009 |
PINEHAM - Whitfield - Barfrestone - Adisham - Bekesbourne - Canterbury - Chartham - Old Wives Lees - Shottenden - Broad Street - COLDBLOW FARM /71km
Wstałem z ociąganiem mimo tego, że słońce dawało już dość jasne światło. Wszak wstaje w Anglii godzinę wcześniej niż na kontynencie. Wyszykowałem się do drogi, złożyłem namiot i wszystko to poszło dość sprawnie. Wyjechałem trochę wcześniej niż zwykle, o 8:43. Wiedziałem, że mam dużo czasu, ponieważ dzisiejszy dzień pod względem dystansu miał być najbardziej lajtowy podczas tej wyprawy. Nie zapomniałem tym razem o solidnym wysmarowaniu się kremem do opalania. Poparzona wczoraj stopa mocno dawała o sobie znać w nocy, mimo posmarowania maścią przeciwbólową. A dziś zapowiadała się jeszcze większa gorączka. Plan na dzisiaj zakładał jazdę szlakiem R16, który miał mnie doprowadzić prosto do Canterbury. Tam miała nastąpić chwilowa zmiana na N18, potem nawigacja bocznymi drogami za pomocą mapy, aż do szlaku N17 prowadzącego prosto do Coldblow Farm, czyli kempingu, w którym miałem zaplanowany nocleg. Mapy miałem wcześniej podrukowane z internetu (ze strony www.sustrans.org.uk), nie powinno być więc z nawigacją żadnych problemów. Zresztą w razie potrzeby zawsze w pogotowiu był GPS. Wyjechałem na szlak i wesoło pogwizdując ruszyłem pustą drogą. Dopiero pierwszy mijany znak drogowy uświadomił mi, że z przyzwyczajenia pojechałem prawą stroną. Natychmiast zjechałem na lewo i kontynuowałem (już prawidłowo) jazdę. Trasa do Canterbury wiodła przez tereny rolnicze.
Na szlaku spotkałem kilku rowerzystów i ucieszyłem się, że w Anglii istnieje zwyczaj pozdrawiania się podczas mijania. W Holandii pewnie nie byłoby to nawet możliwe, bo rowerzystów jest tam tylu, że człowiek nic innego by nie robił, tylko pozdrawiał. Tutaj spotkania były dużo rzadsze, za to bardziej miłe. Mijała mnie też grupa cyklistów ze Szwajcarii (z mocą pozdrowień). Szlak okazał się dość trudny pod względem ukształtowania terenu. Przyzwyczajony przez ostatnie dni do całkowicie płaskich dróg Holandii i Belgii mocno odczułem pagórkowate pejzaże hrabstwa Kent. Na początku cieszyłem się z każdego zjazdu, ponieważ osiągałem tam zawrotne prędkości rzędu 40 km na godzinę, ale cóż z tego, kiedy zaraz potem trzeba było mozolnie wdrapywać się pod górę, często zsiadając z roweru. Przez to początkowy entuzjazm szybko ostygł a droga stawała się coraz bardziej uciążliwa. Szlaki rowerowe w Anglii są oznaczone za pomocą charakterystycznych niebieskich tabliczek z numerem drogi, jednak są one umieszczane w różnych dziwnych miejscach, których bardzo łatwo nie zauważyć. Naciąłem się na to kilka razy i musiałem korygować kurs lub zawracać, czego ogromnie nie lubię. Niemniej jednak tuż po godzinie dwunastej bez przeszkód wjechałem do Canterbury. Chciałem bardzo zobaczyć katedrę będącą siedzibą centralnego arcybiskupstwa anglikańskiego Kościoła Anglii. Zdałem sobie przy okazji sprawę, że poruszanie się rowerem po angielskich miastach wymaga zwiększonej koncentracji. Gdy chciałem skręcić w prawo na skrzyżowaniu, zacząłem nagle gorączkowo analizować kto ma pierwszeństwo, bo tu wszystko jakoś tak na odwrót... Jakoś jednak znalazłem się na Starym Mieście i katedrę zobaczyłem.
Co prawda do środka wejść nie mogłem (nie było gdzie zostawić roweru), ale mogłem chociaż chwilę podziwiać okazałą bramę wejściową na dziedziniec.
Na starówce było bardzo tłoczno, więc z ulgą wydostałem się z niej i odnalazłszy szlak N17 zacząłem wyjeżdżać z miasta. Po drodze jednak zatrzymałem się na zakupy. Słońce poważnie dawało się we znaki, więc po wyjściu ze sklepu postanowiłem poszukać kawałka cienia, żeby w spokoju skonsumować jakiś posiłek (złożony głównie z soczystych owoców), uzupełnić płyny i chwilę odpocząć. Takie miejsce znalazłem dopiero za miastem, nad małym jeziorkiem. Szybko ruszyłem dalej - i tak miałem szczęście, bo przez dobrych kilkanaście kilometrów teren był płaski jak stół. Schody zaczęły się zaraz potem. Stromy, stumetrowy pagórek zwiastował początek udręki - i tak miało być już do końca dnia. Droga też nie należała do zbyt malowniczych. Krajobraz był monotonny: pola, łąki, sady, lasy, i tak w kółko.
Czasem przytrafiła się jakaś mała wioska, niestety zbyt mała, żeby mieć własny sklep z napojami z lodówki, co byłoby zbawieniem. Pagórki wycieńczyły mnie kompletnie. Zaczęło mi siadać drugie kolano - na pierwszym miałem opaskę stabilizującą, niestety jedyną jaką posiadam. Postanowiłem więc co jakiś czas przekładać ją na drugie kolano, żeby żadne z nich nie wysiadło zupełnie, inaczej nastąpi koniec wyprawy. Temperatura była podła, co też nie ułatwiało życia. Zacząłem ofiarowywać ten trud Bogu w pewnej intencji, co poprawiło nieco kondycję psychiczną, ale wcale nie ulżyło w wysiłku. Robiłem krótkie przerwy gdzie popadnie, byleby tylko chwycić kawałek cienia.
Bilans był tragiczny. Od wyjazdu z Canterbury przez dwie godziny udało mi się zrobić niewiele ponad piętnaście kilometrów. Tempo szybkiego piechura. Ale przynajmniej jakoś brnąłem do przodu. W pewnym momencie, gdy właśnie znajdowałem się w środku lasu, poczułem, że ster zaczyna dygotać. "Co jest?" - ledwo zdążyłem pomyśleć, a już sprawa była jasna: przebita dętka w przednim kole. Zakląłem soczyście i sprowadziwszy rower w bezpieczne miejsce, zacząłem operację wymiany. Dętki zapasowe wożę ze sobą dwie, dodatkowo także zestaw łatek i klej, gdyby to okazało się niewystarczające. Niby więc nic wielkiego. Ale oczywiście trzeba najpierw zdjąć wszystkie sakwy, potem koło... "A gdzie jest klucz-piętnastka?? Są wszystkie, a tego nie ma! Szlag trafił!" Ale od czego jest patent ze śrubokrętem? Bierzemy większy klucz, w luz między kluczem a nakrętką wsadzamy śrubokręt i gra muzyka.
Dętkę wyciągnąłem szybko. Okazało się, że przyczyną dziury było małe pięciomilimetrowe coś przypominające zszywkę biurową. Dobrze, że tata nauczył mnie w dzieciństwie, aby przed założeniem nowej dętki zawsze sprawdzać od wewnątrz oponę. "Zszywka" cały czas tam tkwiła. Trochę pomęczyłem się z założeniem opony (łyżki oczywiście też nie miałem), po czym założyłem koło, napompowałem i z zadowoleniem stwierdziwszy, że powietrze nie ucieka, umocowałem sakwy i ruszyłem. Po dłuższej chwili napotkałem szlak N18, który był ostatnim etapem na dziś. Wiódł zboczem wysokiego wzgórza i pod względem nawierzchni był najbardziej fatalny ze wszystkich podczas tej wyprawy. Mało, że nie asfaltowy, to jeszcze kamienisty, nierówny i miejscami strasznie wąski. Zdarzało się, że po obu stronach rosły pokrzywy albo jeżyny, więc łydki też dostały swoje. Za to widoki nawet nawet.
Po ponad godzinie takiej jazdy, wreszcie pojawił się asfalt zwiastujący rychły koniec dzisiejszego (cholernie męczącego) etapu. Za chwilę znalazłem drogowskaz w prawo na Coldblow Farm. Niestety, w tym przypadku w prawo oznaczało ostro pod górę. Ale to już ostatnie kilometry. Zacząłem się wspinać (oczywiście pieszo, bo sił już absolutnie nie miałem). Przystanęli koło mnie dwaj angielscy rowerzyści pytając skąd i dokąd jadę, skąd jestem itd. Gdy odpowiedziałem, że z Polski, jeden z nich krzyknął (po polsku): "Dzień dobry!". Okazało się, że jego ojciec był Polakiem, że on ma także dom w Polsce, koło Bielska-Białej i chętnie tam jeździ. Pogawędziliśmy chwilę (na wpół po polsku, na wpół po angielsku), po czym facet życzliwie się pożegnał, życzył powodzenia i motywując mnie do pokonania tych ostatnich kilkuset metrów pod górę, głosem kibica zaskandował: "Polska, Polska, Polska!!!" Chwilę później byłem u celu. Nie widziałem jeszcze tak uroczo położonego kempingu. Znajdował się na szczycie wzgórza, skąd roztaczał się piękny widok na wszystko, co w dole.
Pani z recepcji (i chyba jednocześnie właścicielka) okazała się bardzo sympatyczna i mimo że nie prowadziła żadnego sklepu, sprzedała mi kilka napojów (w tym jeden z lodówki! Rarytas!). Pod prysznicem co prawda woda była za ciepła (po takim dniu marzyłem o zimnej kąpieli), ale za to mogłem się moczyć bardzo długo, z czego skwapliwie skorzystałem. Cena noclegu też przyzwoita: 7 funtów. Złakniony wypoczynku, dzień zakończyłem wcześniej niż zwykle zamykając powieki wraz z zachodem słońca.
Wstałem z ociąganiem mimo tego, że słońce dawało już dość jasne światło. Wszak wstaje w Anglii godzinę wcześniej niż na kontynencie. Wyszykowałem się do drogi, złożyłem namiot i wszystko to poszło dość sprawnie. Wyjechałem trochę wcześniej niż zwykle, o 8:43. Wiedziałem, że mam dużo czasu, ponieważ dzisiejszy dzień pod względem dystansu miał być najbardziej lajtowy podczas tej wyprawy. Nie zapomniałem tym razem o solidnym wysmarowaniu się kremem do opalania. Poparzona wczoraj stopa mocno dawała o sobie znać w nocy, mimo posmarowania maścią przeciwbólową. A dziś zapowiadała się jeszcze większa gorączka. Plan na dzisiaj zakładał jazdę szlakiem R16, który miał mnie doprowadzić prosto do Canterbury. Tam miała nastąpić chwilowa zmiana na N18, potem nawigacja bocznymi drogami za pomocą mapy, aż do szlaku N17 prowadzącego prosto do Coldblow Farm, czyli kempingu, w którym miałem zaplanowany nocleg. Mapy miałem wcześniej podrukowane z internetu (ze strony www.sustrans.org.uk), nie powinno być więc z nawigacją żadnych problemów. Zresztą w razie potrzeby zawsze w pogotowiu był GPS. Wyjechałem na szlak i wesoło pogwizdując ruszyłem pustą drogą. Dopiero pierwszy mijany znak drogowy uświadomił mi, że z przyzwyczajenia pojechałem prawą stroną. Natychmiast zjechałem na lewo i kontynuowałem (już prawidłowo) jazdę. Trasa do Canterbury wiodła przez tereny rolnicze.
Na szlaku spotkałem kilku rowerzystów i ucieszyłem się, że w Anglii istnieje zwyczaj pozdrawiania się podczas mijania. W Holandii pewnie nie byłoby to nawet możliwe, bo rowerzystów jest tam tylu, że człowiek nic innego by nie robił, tylko pozdrawiał. Tutaj spotkania były dużo rzadsze, za to bardziej miłe. Mijała mnie też grupa cyklistów ze Szwajcarii (z mocą pozdrowień). Szlak okazał się dość trudny pod względem ukształtowania terenu. Przyzwyczajony przez ostatnie dni do całkowicie płaskich dróg Holandii i Belgii mocno odczułem pagórkowate pejzaże hrabstwa Kent. Na początku cieszyłem się z każdego zjazdu, ponieważ osiągałem tam zawrotne prędkości rzędu 40 km na godzinę, ale cóż z tego, kiedy zaraz potem trzeba było mozolnie wdrapywać się pod górę, często zsiadając z roweru. Przez to początkowy entuzjazm szybko ostygł a droga stawała się coraz bardziej uciążliwa. Szlaki rowerowe w Anglii są oznaczone za pomocą charakterystycznych niebieskich tabliczek z numerem drogi, jednak są one umieszczane w różnych dziwnych miejscach, których bardzo łatwo nie zauważyć. Naciąłem się na to kilka razy i musiałem korygować kurs lub zawracać, czego ogromnie nie lubię. Niemniej jednak tuż po godzinie dwunastej bez przeszkód wjechałem do Canterbury. Chciałem bardzo zobaczyć katedrę będącą siedzibą centralnego arcybiskupstwa anglikańskiego Kościoła Anglii. Zdałem sobie przy okazji sprawę, że poruszanie się rowerem po angielskich miastach wymaga zwiększonej koncentracji. Gdy chciałem skręcić w prawo na skrzyżowaniu, zacząłem nagle gorączkowo analizować kto ma pierwszeństwo, bo tu wszystko jakoś tak na odwrót... Jakoś jednak znalazłem się na Starym Mieście i katedrę zobaczyłem.
Co prawda do środka wejść nie mogłem (nie było gdzie zostawić roweru), ale mogłem chociaż chwilę podziwiać okazałą bramę wejściową na dziedziniec.
Na starówce było bardzo tłoczno, więc z ulgą wydostałem się z niej i odnalazłszy szlak N17 zacząłem wyjeżdżać z miasta. Po drodze jednak zatrzymałem się na zakupy. Słońce poważnie dawało się we znaki, więc po wyjściu ze sklepu postanowiłem poszukać kawałka cienia, żeby w spokoju skonsumować jakiś posiłek (złożony głównie z soczystych owoców), uzupełnić płyny i chwilę odpocząć. Takie miejsce znalazłem dopiero za miastem, nad małym jeziorkiem. Szybko ruszyłem dalej - i tak miałem szczęście, bo przez dobrych kilkanaście kilometrów teren był płaski jak stół. Schody zaczęły się zaraz potem. Stromy, stumetrowy pagórek zwiastował początek udręki - i tak miało być już do końca dnia. Droga też nie należała do zbyt malowniczych. Krajobraz był monotonny: pola, łąki, sady, lasy, i tak w kółko.
Czasem przytrafiła się jakaś mała wioska, niestety zbyt mała, żeby mieć własny sklep z napojami z lodówki, co byłoby zbawieniem. Pagórki wycieńczyły mnie kompletnie. Zaczęło mi siadać drugie kolano - na pierwszym miałem opaskę stabilizującą, niestety jedyną jaką posiadam. Postanowiłem więc co jakiś czas przekładać ją na drugie kolano, żeby żadne z nich nie wysiadło zupełnie, inaczej nastąpi koniec wyprawy. Temperatura była podła, co też nie ułatwiało życia. Zacząłem ofiarowywać ten trud Bogu w pewnej intencji, co poprawiło nieco kondycję psychiczną, ale wcale nie ulżyło w wysiłku. Robiłem krótkie przerwy gdzie popadnie, byleby tylko chwycić kawałek cienia.
Bilans był tragiczny. Od wyjazdu z Canterbury przez dwie godziny udało mi się zrobić niewiele ponad piętnaście kilometrów. Tempo szybkiego piechura. Ale przynajmniej jakoś brnąłem do przodu. W pewnym momencie, gdy właśnie znajdowałem się w środku lasu, poczułem, że ster zaczyna dygotać. "Co jest?" - ledwo zdążyłem pomyśleć, a już sprawa była jasna: przebita dętka w przednim kole. Zakląłem soczyście i sprowadziwszy rower w bezpieczne miejsce, zacząłem operację wymiany. Dętki zapasowe wożę ze sobą dwie, dodatkowo także zestaw łatek i klej, gdyby to okazało się niewystarczające. Niby więc nic wielkiego. Ale oczywiście trzeba najpierw zdjąć wszystkie sakwy, potem koło... "A gdzie jest klucz-piętnastka?? Są wszystkie, a tego nie ma! Szlag trafił!" Ale od czego jest patent ze śrubokrętem? Bierzemy większy klucz, w luz między kluczem a nakrętką wsadzamy śrubokręt i gra muzyka.
Dętkę wyciągnąłem szybko. Okazało się, że przyczyną dziury było małe pięciomilimetrowe coś przypominające zszywkę biurową. Dobrze, że tata nauczył mnie w dzieciństwie, aby przed założeniem nowej dętki zawsze sprawdzać od wewnątrz oponę. "Zszywka" cały czas tam tkwiła. Trochę pomęczyłem się z założeniem opony (łyżki oczywiście też nie miałem), po czym założyłem koło, napompowałem i z zadowoleniem stwierdziwszy, że powietrze nie ucieka, umocowałem sakwy i ruszyłem. Po dłuższej chwili napotkałem szlak N18, który był ostatnim etapem na dziś. Wiódł zboczem wysokiego wzgórza i pod względem nawierzchni był najbardziej fatalny ze wszystkich podczas tej wyprawy. Mało, że nie asfaltowy, to jeszcze kamienisty, nierówny i miejscami strasznie wąski. Zdarzało się, że po obu stronach rosły pokrzywy albo jeżyny, więc łydki też dostały swoje. Za to widoki nawet nawet.
Po ponad godzinie takiej jazdy, wreszcie pojawił się asfalt zwiastujący rychły koniec dzisiejszego (cholernie męczącego) etapu. Za chwilę znalazłem drogowskaz w prawo na Coldblow Farm. Niestety, w tym przypadku w prawo oznaczało ostro pod górę. Ale to już ostatnie kilometry. Zacząłem się wspinać (oczywiście pieszo, bo sił już absolutnie nie miałem). Przystanęli koło mnie dwaj angielscy rowerzyści pytając skąd i dokąd jadę, skąd jestem itd. Gdy odpowiedziałem, że z Polski, jeden z nich krzyknął (po polsku): "Dzień dobry!". Okazało się, że jego ojciec był Polakiem, że on ma także dom w Polsce, koło Bielska-Białej i chętnie tam jeździ. Pogawędziliśmy chwilę (na wpół po polsku, na wpół po angielsku), po czym facet życzliwie się pożegnał, życzył powodzenia i motywując mnie do pokonania tych ostatnich kilkuset metrów pod górę, głosem kibica zaskandował: "Polska, Polska, Polska!!!" Chwilę później byłem u celu. Nie widziałem jeszcze tak uroczo położonego kempingu. Znajdował się na szczycie wzgórza, skąd roztaczał się piękny widok na wszystko, co w dole.
Pani z recepcji (i chyba jednocześnie właścicielka) okazała się bardzo sympatyczna i mimo że nie prowadziła żadnego sklepu, sprzedała mi kilka napojów (w tym jeden z lodówki! Rarytas!). Pod prysznicem co prawda woda była za ciepła (po takim dniu marzyłem o zimnej kąpieli), ale za to mogłem się moczyć bardzo długo, z czego skwapliwie skorzystałem. Cena noclegu też przyzwoita: 7 funtów. Złakniony wypoczynku, dzień zakończyłem wcześniej niż zwykle zamykając powieki wraz z zachodem słońca.